Zamiast skupiać się na zachodnich rynkach, polskie firmy powinny uważniej przyjrzeć się Estonii. Światowy...

Estonia nie jest dla Polski czołowym partnerem gospodarczym, ale rodzime firmy, przede wszystkim z branży IT i nowych technologii, mają na tym rynku wiele różnych możliwości rozwoju. Ten niewielki kraj jest bowiem jednym z najlepiej rozwiniętych na świecie ekosystemów start-upowych i światowym centrum dla firm technologicznych i internetowych, słynącym z cyfrowego podejścia do administracji oraz stabilnego i przyjaznego systemu podatkowego. – W tej chwili Estonia daje też polskim firmom szerokie możliwości aplikowania o rządowe granty – wskazuje Artur Kuczmowski, prezes Polsko-Estońskiej Izby Gospodarczej.
– Estonia jest znana z wysokiego poziomu cyfryzacji oraz start-upów i tętniącego życiem ekosystemu. Myślę, że może być interesująca dla polskich przedsiębiorców ze względu na nasze innowacyjne rozwiązania – mówi agencji Newseria Biznes Andres Labi, dyrektor ds. rozwoju biznesu w Europie Środkowo-Wschodniej, Invest Estonia. – Polskie spółki powinny inwestować w Estonii, bo mamy bardzo dobre i innowacyjne środowisko biznesowe, a jednocześnie bardzo korzystne otoczenie podatkowe. Nie ma u nas nadmiaru biurokracji, jest niewiele formalności do spełnienia. Daje to szansę na sprawdzanie nowych, nawet szalonych pomysłów. Słyniemy z nieszablonowego myślenia oraz sukcesów spółek jednorożców, co jest kolejnym dowodem na naszą otwartość.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat Estonia awansowała do grona najbardziej zdigitalizowanych krajów na świecie (w ostatnim rankingu DESI Index 2022 uplasowała się na dziewiątym miejscu, Polska – dopiero na 24. spośród 27 krajów UE) i obecnie słynie ze swojego cyfrowego podejścia do administracji (w Estonii obywatele w wyborach głosują online) oraz prowadzenia biznesu.
– Można powiedzieć, że cała Estonia to jeden wielki start-up – mówi Artur Kuczmowski. – W Stanach Zjednoczonych każdy ma swoją kapelę rockową, natomiast w Estonii każdy ma swój start-up. Ten kraj nimi żyje; w Estonii posiadanie, rozwijanie start-upów i mówieni o nich to jest po prostu styl życia. A za tym idzie wsparcie zarówno w zakresie infrastruktury rządowej, administracji, jak i wszelkiego rodzaju regulacji, które pozwalają tym firmom rosnąć szybciej. W Estonii start-upy mają też możliwość łatwiejszego pozyskiwania finansowania, nie tylko tego w formie grantów, ale także we współpracy z funduszami inwestycyjnymi z całego świata.
Estonia jest w tej chwili światowym pionierem m.in. w branży kryptowalutowej – po uzyskaniu łatwych do zdobycia licencji można prowadzić tam działalność opartą na technologii blockchain. To też miejsce powstania Skype’a – jednej z najbardziej znanych platform do komunikacji wideo na świecie. Jej sukces stał się inspiracją dla wielu innych estońskich start-upów, dzięki czemu kraj w ciągu kilkunastu lat stał się światowym ośrodkiem technologicznym przyciągającym inwestycje z całego świata. To z kolei stworzyło przyjazny ekosystem dla młodych, innowacyjnych firm, które mogą dziś korzystać z dostępu do wiedzy i szerokiego wachlarza instrumentów wsparcia.
– W branży nowych technologii start-upy i firmy z pieczątką „made in Estonia” są dziś postrzegane zdecydowanie lepiej niż Polska i łatwiej im sięgać po kolejne rundy finansowania – mówi prezes Polsko-Estońskiej Izby Gospodarczej.
– Można się ubiegać o różne dotacje – mamy do rozdania ponad 200 mln euro dotacji na różne innowacyjne inicjatywy i produkcję przemysłową. Myślę, że to wyjątkowo dobry czas, żeby przyjechać do Estonii i odkryć te możliwości. Ja jestem tutaj, żeby w tym pomagać – mówi Andres Labi.
Jednym z najważniejszych atutów tego kraju jest też prostota i łatwość prowadzenia firmy w Estonii. Przejawia się ona m.in. w szybkim, online’owym procesie rejestracji, niskich kosztach administracyjnych, niskich wymogach kapitałowych oraz liberalnym prawie i znikomej sprawozdawczości wobec urzędów skarbowych.
– Zakładanie firmy przez przedsiębiorców spoza naszego kraju jest w Estonii bardzo łatwe. Można to zrobić w kilka minut. Mamy też bardzo dobrych partnerów, którzy mogą pomóc zagranicznym firmom założyć tutaj swoją firmę. Nie trzeba nawet przyjeżdżać do Estonii, wszystko można zrobić zdalnie. Nie ma drugiego takiego kraju, który dawałby taką szansę. Firmy, które z niej skorzystały, są bardzo zadowolone, znamy mnóstwo historii, które zakończyły się spektakularnym sukcesem – podkreśla dyrektor w Invest Estonia.
To wprowadzony przez estoński rząd program e-rezydencji umożliwia przedsiębiorcom z innych krajów zdalne zakładanie i zarządzanie firmą w Estonii za pomocą e-ID i podpisu elektronicznego, który działa również dla obcokrajowców i są z nim spięte wszystkie usługi, dostępne w języku angielskim. Program e-rezydencji okazał się w Estonii dużym sukcesem – do połowy 2023 roku firmy zarejestrowane przez e-rezydentów przyniosły w samych podatkach około 40 mln euro.
Z perspektywy przedsiębiorców ważny jest też fakt, że w Estonii wszystkie formalności – w tym rejestracja firmy, składanie deklaracji podatkowych i prowadzenie księgowości – mogą być realizowane online. W formie elektronicznej przekazywana jest też cała korespondencja urzędowa. Tamtejszy rząd już ponad dwie dekady temu wprowadził bowiem program X-Road, czyli innowacyjny system zarządzania danymi, który umożliwia bezpieczną wymianę informacji między różnymi organami administracji publicznej i sektorem prywatnym. To jeden z fundamentów cyfrowego państwa.
– Biznes w Estonii robi się łatwo i komfortowo – współpracę z urzędami mamy online, wszystko jest w chmurze i z dużym wyprzedzeniem wiemy o tym, co będzie się działo w tym kraju. To jest stabilne środowisko biznesowe – na tyle, że w Estonii już dzisiaj dyskutuje i decyduje się o podatkach, które będą wprowadzane w 2026 roku. To daje przedsiębiorcom pewność funkcjonowania i stabilność, a w biznesie to jest bezcenne – zauważa Artur Kuczmowski.
Prezes Polsko-Estońskiej Izby Gospodarczej zwraca również uwagę na tamtejszy stabilny system podatkowy, określany jako „3 x 20 proc.”, który powszechnie ma opinię jednego z najlepszych na świecie. Jest on oparty na trzech prostych filarach: stałym, 20-proc. podatku od dywidend, 20-proc. podatku VAT oraz 20-proc. podatku od zysków korporacyjnych. Co do zasady główną cechą estońskiego systemu jest jednak brak podatku od zysków firmowych, jeśli nie są one wypłacane np. jako dywidendy. W praktyce oznacza to, że zyski pozostawione w firmie są zwolnione z opodatkowania, co umożliwia przedsiębiorstwom reinwestowanie tego kapitału w dalszy rozwój swojego biznesu. To rozwiązanie znane jest również w Polsce pod nazwą „estoński CIT”.
Organizacja Invest Estonia oraz Polsko-Estońska Izba Gospodarcza (POLESTCC), które ułatwiają polskim firmom wejście na tamtejszy rynek, wskazują, że w obliczu aktualnej niepewności gospodarczej oraz zmieniającej się rzeczywistości geopolitycznej i ekonomicznej w całej Europie Estonia jest dla biznesu coraz bardziej atrakcyjnym i stabilnym kierunkiem. Dla rodzimych firm dodatkowym atutem jest również jej bliskość geograficzna. Dlatego zamiast skupiać się wyłącznie na zachodnich rynkach, powinny skierować swoją uwagę w tym kierunku.
– Większość inwestorów w Estonii pochodzi z państw z nią sąsiadujących, takich jak Szwecja, Finlandia, Łotwa, Litwa, ale także Niemcy. Im dalej jednak, tym zainteresowanie jest mniejsze. Chcemy podnieść atrakcyjność Estonii, opowiadać o naszym kraju i korzyściach, na które można tutaj liczyć. Z czasem zainteresowanie w Polsce będzie coraz większe, bo świat się zmienił. Sądzę, że Polska, Rumunia i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej będą coraz chętniej inwestować w Estonii – ocenia Andres Labi.
Według specjalistów Polsko-Estońskiej Izby Gospodarczej główne obszary, w których polskie firmy mogłyby zaistnieć na tamtejszym rynku, to – obok IT i nowych technologii – również transport i logistyka, energetyka oraz sektor bankowy i ubezpieczeniowy. W porównaniu z innymi krajami UE Estonia ma bowiem stosunkowo niewielki i wciąż rozwijający się rynek ubezpieczeniowy. Poza tym polscy przedsiębiorcy mają też możliwość inwestycji i współpracy przy ogromnych, realizowanych obecnie inwestycjach infrastrukturalnych – Rail Baltica oraz Via Baltica czy autostrada o numerze E67, która połączy Finlandię, Estonię, Łotwę, Litwę i Polskę, przechodząc przez cały region bałtycki.
Estonia jest niewielkim, liczącym 1,3 mln mieszkańców krajem Europy Wschodniej, który łączą z Polską dobre relacje. Mimo że żadne z państw nie jest dla drugiego czołowym partnerem gospodarczym, to obustronna wymiana handlowa i inwestycje sukcesywnie rosną. Według danych estońskiego banku centralnego na koniec 2022 roku polski kapitał zainwestowany w Estonii wynosił 268,5 mln euro, co stanowiło 0,8 proc. inwestycji zagranicznych ogółem i stawia Polskę na 17. pozycji w tej kategorii. W rejestrze gospodarczym Estonii odnotowano natomiast ponad 450 firm z polskim udziałem. Jedną z większych jest rodzima grupa odzieżowa LPP i polska firma Inter Cars operująca w sektorze handlu częściami samochodowymi, która w 2016 roku otworzyła na tamtejszym rynku swój oddział z zamiarem ekspansji. Dane GUS pokazują z kolei, że na koniec 2021 roku w Polsce zarejestrowanych było 112 spółek z udziałem estońskiego kapitału.
Polska jest dla Estonii siódmym największym partnerem importowym i 11. partnerem w eksporcie. W drugą stronę – Estonia plasuje się dopiero na 29. pozycji na liście polskich rynków eksportowych, natomiast w imporcie zajmuje 61. miejsce. Z tamtejszego rynku sprowadzamy przede wszystkim drewno i wyroby z drewna, masę celulozową, papier i tekturę oraz meble. Natomiast polskie przedsiębiorstwa wysyłają na estoński rynek głównie artykuły rolno-spożywcze, maszyny oraz urządzenia mechaniczne i elektryczne, wyroby przemysłu chemicznego, tworzywa sztuczne oraz pojazdy i części do nich.
Popyt na surowce wtórne rośnie. Cennym źródłem mogą być zużyte instalacje OZE i uboczne...

W Polsce trwa obecnie boom na rynku fotowoltaiki, a już za kilka lat na Bałtyku wystartują pierwsze inwestycje offshore. W perspektywie nadchodzących lat dla Polski, podobnie jak dla innych krajów UE, które są w trakcie transformacji energetycznej, dużym wyzwaniem będzie zagospodarowanie wyeksploatowanych bądź uszkodzonych wiatraków czy paneli fotowoltaicznych. – W procesie recyklingu takich instalacji OZE możemy odzyskać szereg cennych materiałów i surowców, które będziemy mogli wykorzystać w innych gałęziach gospodarki – zauważa dr hab. inż. Arkadiusz Szymanek z Politechniki Częstochowskiej. Jak wskazuje, dla polskiej energetyki w tej chwili wyzwaniem jest również zagospodarowanie tzw. UPS-ów, czyli ubocznych produktów spalania węgla w elektrowniach, które z powodzeniem mogą zastąpić wiele surowców naturalnych.
– Odzyskiwanie cennych pierwiastków ze zużytych instalacji OZE to przyszłościowy temat i on już dotyczy niektórych krajów europejskich, które zaczęły wcześniej stosować odnawialne źródła energii w postaci paneli fotowoltaicznych, a niedługo będzie dotyczyć również Polski – mówi agencji Newseria Biznes dr hab. inż. Arkadiusz Szymanek, profesor Politechniki Częstochowskiej, wykładowca Wydziału Inżynierii Mechanicznej i Informatyki tej uczelni. – Te materiały odzyskane ze zużytych instalacji OZE są dość poszukiwane i można je wykorzystać wtórnie w innych gałęziach gospodarki.
Boom inwestycyjny w sektorze OZE, który trwa w Polsce i całej Europie, pociąga za sobą konieczność zagospodarowania części z wyeksploatowanych, wyłączanych farm wiatrowych czy fotowoltaicznych. Ich przeciętna żywotność wynosi 20–30 lat i szacuje się, że tylko w Polsce w najbliższych latach do utylizacji lub recyklingu trafi ponad 100 tys. t zużytych paneli PV. W dłuższej perspektywie ta liczba będzie dużo większa, ponieważ tylko w segmencie prosumentów w Polsce jest już w tej chwili ponad 1,3 mln mikroinstalacji fotowoltaicznych. W większości składają się one z krzemu krystalicznego, ale w wyniku recyklingu zużytych lub uszkodzonych paneli PV można odzyskać też szereg innych, cennych pierwiastków i metali szlachetnych.
– W procesie utylizacji paneli fotowoltaicznych mamy odzysk szkła, aluminium, ale też złota czy platyny, na które jest bardzo duży popyt w gospodarce – mówi ekspert. – Wpisuje się to w ogólną narrację gospodarki obiegu zamkniętego, która przewiduje wtórne wykorzystywanie materiałów i surowców. Model gospodarki, który mieliśmy do tej pory – czyli wyprodukuj, zużyj i wyrzuć – odchodzi do lamusa i próbujemy dawać drugie życie właśnie tego typu wartościowym produktom. Dzięki temu nie musimy wydobywać wciąż nowych surowców, zostawiamy je dla przyszłych pokoleń, oszczędzamy środowisko, ograniczamy emisję CO2 i nie produkujemy odpadów.
Recykling paneli PV jest perspektywiczną branżą. Według raportu „Europe Solar Panel Recycling Market 2022–2027”, opracowanego przez Research and Markets, w 2021 roku wartość tego rynku w Europie wynosiła 110,4 mln dol. (w porównaniu do 49,1 mln dol. jeszcze w 2020 roku). Analitycy szacują, że w kolejnych latach będzie rosła w średniorocznym tempie wynoszącym 18,3 proc., osiągając wartość blisko 303 mln dol. w 2027 roku.
– Gospodarka obiegu zamkniętego w krajach zachodnich już znalazła zastosowanie. Jest sporo opracowań, które pokazują, że idą za tym efekty ekonomiczne, wzrasta PKB, tworzy się nowe miejsca pracy. Dzisiaj takie zawody jak krawiec, szewc praktycznie zanikły, bo obecnie stosujemy taki model: kupujemy, zużywamy, wyrzucamy. Pamiętamy, że jeszcze 20–30 lat temu pewne rzeczy się naprawiało, dzisiaj ciężko znaleźć człowieka, który naprawi nam telewizor, pralkę czy lodówkę. Ale to zaczyna się pomału zmieniać i właśnie w krajach zachodnich taki model możemy obserwować – mówi profesor Politechniki Częstochowskiej.
Metody recyklingu instalacji fotowoltaicznych wciąż są jednak niedoskonałe i mało wydajne kosztowo, dlatego wiele ośrodków pracuje nad ich udoskonaleniem. Należy do nich m.in. bełchatowskie Centrum Badań i Rozwoju GOZ, należące do PGE Polskiej Grupy Energetycznej. Duński Ørsted, który wspólnie z PGE buduje na Bałtyku farmę wiatrową MFW Baltica, współpracuje z kolei z instytutami Sieci Badawczej Łukasiewicz nad technologią recyklingu łopat turbin morskich elektrowni wiatrowych. Do tej pory zazwyczaj były one składowane w glebie albo spalane, co wiąże się z emisją szkodliwych toksyn. Opracowanie odpowiedniej technologii pozwoliłoby jednak wykorzystać surowce i materiały odzyskane z łopat turbin np. do wyrobu produktów serwisowych i wyposażenia nowo budowanych farm wiatrowych albo jednostek, które wciąż są w trakcie eksploatacji. Prace nad technologiami recyklingu paneli słonecznych i łopat wiatraków prowadzi też 2loop Tech wraz z krakowską AGH.
Jak wskazuje ekspert, w kontekście wdrażania gospodarki cyrkularnej w energetyce ważną kwestią jest również zagospodarowanie tzw. UPS-ów, czyli ubocznych produktów spalania. W Polsce tylko w ramach Grupy PGE powstaje co roku kilkanaście milionów ton popiołów, gipsów i żużli, które są ubocznym produktem spalania węgla w elektrowniach i elektrociepłowniach. Spółka PGE Ekoserwis zagospodarowuje część z nich, wytwarzając ponad 200 produktów.
– W ubocznych produktach spalania węgla są zawarte cenne minerały antropogeniczne, które możemy wykorzystywać m.in. w budownictwie, drogownictwie, przemyśle cementowym i betonowym – mówi prof. Arkadiusz Szymanek. – To jest w tej chwili największa grupa materiałów, którą możemy stosować. Mieliśmy takie przykłady, na przykład przy budowie autostrad i innych dróg, gdzie te materiały znalazły swoje zastosowanie.
Po samochodach osobowych i ciężarowych czas na zeroemisyjne maszyny ciężkie. Wciąż liczne bariery opóźniają...

Niemal jedna czwarta emisji dwutlenku węgla może pochodzić z maszyn pozadrogowych, które pracują na budowach, przy wycinkach lasów czy w kopalniach – szacują eksperci PSPA. Zasilane olejem napędowym ciężkie maszyny są też odpowiedzialne za znaczną część emisji tlenków azotu oraz pyłów zawieszonych w powietrzu. Choć przejście na zeroemisyjne źródła napędu w tym sektorze jest oczywistym kierunkiem, a oferta producentów takich maszyn rośnie, to wciąż są liczne bariery opóźniające taką konwersję. To z jednej strony wysoka cena, a z drugiej – słabo rozwinięta infrastruktura ładowania. Rodzi to potrzeby regulacyjne oraz konieczność stosowania zachęt do inwestycji na poziomie administracyjnym.
Do maszyn specjalistycznych, czyli maszyn pozadrogowych (NRMM – ang. non-road mobile machinery – red.), zalicza się wszystkie pojazdy i maszyny, które pracują przy budowach w miastach, wycinkach w lasach, w kopalniach, również kopalniach metali ziem rzadkich, czyli surowców niezbędnych do rozwoju elektromobilności. Zgodnie z wnioskami, jakie wypracowano podczas tegorocznego Kongresu Nowej Mobilności, osiągnięcie przez UE neutralności klimatycznej do 2050 roku wymaga ograniczenia ilości wytwarzanych przez takie pojazdy zanieczyszczeń. Zdaniem ekspertów emisje z maszyn roboczych są nawet sześciokrotnie wyższe niż te generowane przez samochody.
– Sektor NRMM jest odpowiedzialny globalnie za 23 proc. wszystkich emisji CO2. To jest olbrzymi udział w tym, co jest emitowane do powietrza, którym na co dzień oddychamy. 13 proc. mieszkańców Unii Europejskiej ma choroby związane z cząstkami PM10, które również są przede wszystkim wynikiem emisyjności sektora budowlanego. 6 proc. mieszkańców Unii Europejskiej jest z kolei ofiarami chorób, które powstają wskutek zatrucia powietrzem PM2,5, czyli smogiem. Smog w Polsce zabija średnio około 40 tys. osób rocznie, czyli średnie miasto co roku nam znika przez zanieczyszczenia powietrza – mówi w wywiadzie dla agencji Newseria Innowacje Aleksander Rajch, członek zarządu PSPA.
Przejście na zeroemisyjne źródła napędu takich maszyn jest bardzo istotne z punktu widzenia ich wpływu na środowisko naturalne. Jeszcze do lat 90. ubiegłego wieku uważano, że emisje z NRMM nie są tak znaczące jak emisje ze źródeł drogowych, jednak badania przeprowadzone na początku ostatniej dekady XX wieku przez fińskich naukowców wykazały, że całkowita liczba oleju napędowego zużywanego przez maszyny robocze stanowiła około 30 proc. całkowitego zużycia w sektorze ruchu drogowego w Finlandii.
– Rozwiązaniem tego problemu są elektryczne maszyny pozadrogowe. Elektryfikacja tego sektora na masową skalę stanowi wielkie wyzwanie. My tak naprawdę dzisiaj dopiero rozmawiamy o tym, że miasta powinny promować wykorzystanie elektrycznych maszyn w ramach wniosków budowlanych. Kolejnym wyzwaniem będzie ich ładowanie, magazynowanie energii oraz zorganizowanie całego łańcucha wartości wokół tego segmentu – wyjaśnia Aleksander Rajch.
Nad przejściem na zeroemisyjne NRMM pracuje coraz więcej krajów i regionów. Do rezygnacji z zasilania ciężkich maszyn paliwami kopalnymi w 2040 roku zobowiązała się już Kalifornia. Miasta takie jak Londyn, Oslo, Kopenhaga i Helsinki preferują w postępowaniach przetargowych firmy, które korzystają z zeroemisyjnych maszyn pozadrogowych. Tego typu regulacje, które umożliwią stosowanie podobnych schematów, potrzebne są również w Polsce.
– Elektryfikacja segmentu maszyn pozadrogowych będzie polegała w tym przypadku na subsydiowaniu i różnych zachętach regulacyjnych, ale też pewnie finansowych dla firm, które angażują się w elektryfikację tego obszaru. To dlatego że to jest pierwszy etap dla tego sektora i on będzie wymagał dwustopniowego podejścia: ze strony administracji centralnej, która będzie w stanie wprowadzić regulacje, zachęty, mechanizmy wsparcia, oraz ze strony administracji lokalnej, która będzie tak formułowała SIWZ-y [specyfikacja istotnych warunków zamówienia – red.] i przetargi, żeby włączać w realizację bateryjne, elektryczne, zeroemisyjne maszyny pozadrogowe – wskazuje członek zarządu PSPA.
Zachęty finansowe będą tym bardziej istotne, że maszyny zeroemisyjne wciąż są dużo droższe w zakupie niż te, które napędzane są silnikami spalinowymi. Rośnie natomiast oferta producentów takich maszyn, jednak ich eksploatacja w warunkach, jakie mamy w Polsce, wciąż może być bardzo kłopotliwa.
– Bardzo mocno rozwija się u nas budownictwo dróg, a to bardzo utrudnia wykorzystanie tych maszyn, ze względu na dosyć odległe źródła zasilania, aby je ładować. Mamy takie firmy jak Kyo Technologies, Kalmar z Finlandii czy Volvo CE, które angażują się w rozwój tego segmentu i oferują coraz większą gamę tego rodzaju pojazdów – mówi Aleksander Rajch.
Z danych Komisji Europejskiej wynika, że wartość produkcji maszyn pozadrogowych w krajach UE to 12,5 mln euro rocznie. 42 proc. rocznej produkcji jest eksportowane do krajów spoza UE, 54 proc. trafia do obrotu wewnątrzunijnego, a 4 proc. sprzedawanych jest w kraju produkcji. Pod koniec marca tego roku KE wydała rozporządzenie ujednolicające przepisy homologacyjne dla takich maszyn.
Coraz więcej firm inicjuje kampanie na rzecz zrównoważonego rozwoju. Jednak średnio co trzeci Polak...

Z badań przeprowadzonych przez agencję badawczą IRCenter wynika, że Polacy są sceptyczni wobec inicjatyw z zakresu zrównoważonego rozwoju, a średnio co trzeci w ogóle nie rozumie, o co w nich chodzi. Często wynika to z faktu, że firmy i marki nie potrafią ich właściwie zakomunikować. – Wiele firm w ogóle nie mówi o swoich działaniach CSR i ESG albo mówi w zły sposób, który jest niezrozumiały i nieatrakcyjny dla konsumenta – uważa Janusz Sielicki, partner w IRCenter. We współpracy z Krajową Izbą Gospodarczą, Forum Odpowiedzialnego Biznesu i Newserią firma badawcza IRCenter ogłosiła właśnie konkurs, który ma wyróżnić najlepsze kampanie firm, samorządów, NGO-sów i innych instytucji, zainspirowane realnymi działaniami na rzecz zrównoważonego rozwoju.
Coraz więcej polskich firm – zwłaszcza tych średnich i dużych – wdraża inicjatywy z zakresu zrównoważonego rozwoju, co jest efektem połączenia wielu czynników: presji ze strony klientów, pracowników i inwestorów, wymogów regulacyjnych czy chęci wzmocnienia pozytywnego wizerunku marki.
– Ponad połowa, czyli 54 proc., Polaków uważa, że firmy liczą tylko i wyłącznie na swój zysk, a działania dotyczące zrównoważonego rozwoju czy ekologii to jedna wielka ściema – mówi agencji Newseria Biznes Jerzy Tyczyński z agencji badawczej IRCenter.
Z badania przeprowadzonego przez agencję badawczą IRCenter na reprezentatywnej grupie 1 tys. Polaków wynika, że ponad połowa z nich nie wierzy w dobre intencje firm i uważa, że ich działania na rzecz ekologii, mniejszości czy inne akcje społeczne są fikcją. 37 proc. konsumentów często nie rozumie też, co dana marka ma wspólnego z jakimś problemem społecznym i dlaczego się nim zajmuje. Mimo to z badania wynika, że blisko 80 proc. Polaków oczekuje od firm zaangażowania społecznego. Zdecydowana większość nie chce firm i marek zainteresowanych tylko i wyłącznie zarabianiem pieniędzy.
– W Polsce jest zapotrzebowanie na działania z zakresu zrównoważonego rozwoju, które z jednej strony wymuszają przepisy, zobowiązujące firmy do takich działań, a z drugiej – Polacy chcą o tym wiedzieć. Tylko 21 proc. uważa, że firmy powinny koncentrować się wyłącznie na swoim biznesie. Jest więc duże potencjalne zainteresowanie tym tematem – mówi Janusz Sielicki, partner w IRCenter.
Jak wskazuje, działania na rzecz zrównoważonego rozwoju niosą ze sobą ryzyko, że zostaną uznane za niewiarygodne i podejmowane tylko po to, aby pomnażać zyski. Jednak często wynika to z faktu, że firmy i marki nie potrafią właściwie ich zakomunikować – według badania IRCenter w Polsce średnio co trzeci konsument nie rozumie prowadzonych przez biznes kampanii CSR i ESG.
– Problem polega na tym, że wiele firm nie mówi o nich w ogóle albo mówi w zły sposób – taki, który jest niezrozumiały i nieatrakcyjny dla konsumenta. Często koncentrują się też wyłącznie na tym, aby pokazać, co zrobiły, a nie, co z tego wynika. Nierzadko zapominają również, że te działania służą nie tylko spełnieniu warunków, które narzuca prawodawca, ale przede wszystkim temu, żeby naprawdę wpływać na środowisko, na nasze społeczeństwo, żeby poprawiać nasze życie – mówi Janusz Sielicki. – Jest wiele przykładów tego, jak te komunikaty można poprawić. Chodzi m.in. o to, żeby mówić w sposób bardziej zrozumiały i angażujący, przedstawiający, jaki z tych działań płynie pożytek dla nas, dla ogółu społeczeństwa.
Kampanie CSR i ESG na stałe wpisały się już w działalność wielu marek, co wynika z faktu, że sukcesywnie rośnie liczba firm uwzględniających zrównoważony rozwój w swoich strategiach. Z najnowszego raportu Autodesku („State of Design & Make”) wynika, że to dziś już nie tylko dodatek czy dobrze brzmiący slogan, ale „must have” w prawie każdej branży. Ponad połowa (54 proc.) spośród ankietowanych 2,5 tys. organizacji wskazała, że inicjatywy w zakresie zrównoważonego rozwoju są kluczową częścią ich strategii rozwoju. Wiele z nich wskazywało też, że takie działania pozytywnie wpływają na działalność przedsiębiorstw w perspektywie zarówno krótko-, jak i długoterminowej, a w przyszłości będą odpowiadać za znaczną część ich przychodów.
– Firmy poświęcają czas i pieniądze na inicjatywy CSR i ESG, więc powinny te działania dobrze komunikować. Zwłaszcza że poprawiają one też ich wizerunek, wpływają na to, jak firmy są postrzegane przez konsumentów i otoczenie biznesowe, ale również przez pracowników. Działania CSR-owe często są bowiem skierowane także do wewnątrz, szczególnie w dużych firmach i korporacjach. Zatrudniają one po kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy pracowników i takie wewnętrzne programy też powinny być dobrze komunikowane. Tymczasem z naszych badań wynika, że firmy często prowadzą takie działania, a większość pracowników nawet o nich nie wie – mówi partner w IRCenter.
Jak wskazuje, działania CSR i ESG są dziś niezbędne – nie tylko w celu wypełnienia wymogów legislacyjnych, ale i wzmocnienia brandu. Jednak tylko odpowiednio skonstruowane gwarantują wiarygodność i zrozumienie przez konsumentów. Dlatego najważniejsze, żeby te przekazy były trafione, bo tylko w ten sposób mogą przynieść wymierne efekty – i nie chodzi tu tylko o zysk firmy czy budowanie jej pozytywnego wizerunku, ale o społeczną odpowiedzialność biznesu, który ma zdecydowanie większe możliwości realnego wpływu na świat.
– Wszystko zaczyna się od słów. Dlatego ważne, żeby dobrze mówić – w sposób interesujący i ciekawy – o tym, co organizacje i firmy robią dla przyszłości, dla Polek i Polaków – podkreśla Jerzy Tyczyński.
W celu promowania i wyróżnienia najlepszych kampanii marketingowych i komunikacyjnych inspirowanych realnymi działaniami CSR i ESG Agencja Badawcza IRCenter, Forum Odpowiedzialnego Biznesu, Krajowa Izba Gospodarcza i agencja informacyjna Newseria ogłosiły właśnie konkurs „CSR & ESG Activation Excellence Awards Poland 2023”. Jest adresowany zarówno do firm, jak i organizacji pozabiznesowych, które w swojej działalności i komunikacji – kierowanej zarówno do interesariuszy wewnątrz organizacji, jak i do klientów, dostawców oraz odbiorców zewnętrznych – podejmują tematykę i wdrażają inicjatywy z zakresu zrównoważonego rozwoju. Nagrodą w konkursie jest tytuł Kryształowy Laudator.
– Poza biznesem działania w zakresie zrównoważonego rozwoju CSR i ESG podejmują też samorządy i organizacje pozarządowe. Często jest to też współpraca pomiędzy podmiotami z sektora publicznego i prywatnego. Nasz konkurs skierowany jest zatem nie tylko do firm, ale również do organizacji pozarządowych, samorządów i innych instytucji. Chcemy pokazać społeczeństwu również te działania, docenić te najlepsze – mówi Janusz Sielicki.
Konkurs na najlepszą komunikację inicjatyw CSR i ESG ma wyłonić i wyróżnić najlepsze takie komunikaty, a z drugiej strony pokazywać, jak je właściwie promować, jak informować o takich działaniach. Zgłoszenia konkursowe można przesyłać, rejestrując się na stronie www.krysztalowylaudator.pl, a następnie wypełniając formularz zgłoszeniowy i załączając informację o danym projekcie. Następnie zostaną one poddane ocenie w badaniu opinii Polaków oraz merytorycznej ocenie przez zespół ekspertów. Udział w konkursie jest więc dla firm i organizacji pozabiznesowych szansą na otrzymanie lauru Kryształowy Laudator i sprawdzenie tego, jak ich działania są odbierane przez konsumentów.
Przez trudną sytuację gospodarczą średnie firmy produkcyjne odkładają na później plany cyfryzacji. Brak finansowania...

W ubiegłym roku miało miejsce znaczące przyspieszenie cyfryzacji w polskich przedsiębiorstwach produkcyjnych. Jednak w tej chwili trudne otoczenie gospodarcze hamuje plany i ambicje firm dotyczące tego obszaru. Z opracowanego przez Siemens Polska raportu „Digi Index 2023” wynika, że wskaźnik cyfrowej dojrzałości cyfrowej średnich przedsiębiorstw spadł w tym roku do poziomu 1,8 w porównaniu do 2,4 w ubiegłym. Jako główny hamulec na drodze do transformacji cyfrowej w tegorocznej edycji raportu przedsiębiorstwa po raz kolejny wskazały na ten sam czynnik, czyli niewystarczające budżety. Nieco szybciej niż średnie firmy cyfryzują się duże podmioty, dysponujące większymi zasobami na ten cel.
Autorzy badania wskazują, że tegorocznego spadku wskaźnika Digi Index dla średnich firm nie należy odczytywać jako porażki czy sygnału spowolnienia transformacji w polskim przemyśle produkcyjnym. Niższy wynik oznacza po prostu, że część projektów, które były wdrażane we wcześniejszych latach, w tym roku naturalną koleją rzeczy została zakończona albo przesunięta na bardziej sprzyjający okres w gospodarce. Transformacja cyfrowa jest procesem rozłożonym na lata.
– Poziom digitalizacji polskich przedsiębiorstw produkcyjnych się poprawia. Świadomość firm rośnie, coraz częściej podejmowane są tematy transformacji cyfrowej, aczkolwiek wciąż jest bardzo dużo do zrobienia. Potencjał rozwojowy tych firm i rozwoju ich elastyczności operacyjnej jest cały czas na wyciągnięcie ręki i trzeba tylko po niego sięgnąć – mówi agencji Newseria Biznes Łukasz Otta, dyrektor ds. transformacji cyfrowej i rozwoju biznesu w Siemens Polska.
Siemens Polska od czterech lat bada poziom digitalizacji działających w Polsce średniej wielkości firm produkcyjnych z wybranych branż: food & beverage (żywność i napoje), automotive (motoryzacja), machinery (produkcja maszyn) oraz chemistry & pharmacy (chemia i farmacja). Wyliczany na podstawie tych badań wskaźnik Digi Index (w skali od 1 do 4) jest barometrem świadomości technologicznej rodzimych przedsiębiorstw i ich menedżerów, odzwierciedlającym ich poziom cyfrowej dojrzałości.
Tegoroczna edycja tego badania, przeprowadzonego na grupie 150 firm produkcyjnych (zatrudniających 50–249 pracowników), pokazuje, że trudne otoczenie gospodarcze zweryfikowało ich plany transformacji cyfrowej. Digi Index dla średnich firm wynosi 1,8 i jest wyraźnie niższy niż w 2022 roku. Digitalizacja trwa, ale duża grupa producentów wciąż zmaga się z wyzwaniami w obszarze cyfrowej transformacji, a bieżące wyzwania im tego nie ułatwiają.
– Spadek średniej wartości Digi Indexu może wynikać z kilku powodów. Przede wszystkim trudne czasy w lokalnej i globalnej ekonomii, skoki kosztów energii, inflacja, niestabilna sytuacja za naszą granicą – to wszystko wpływa na pewną wstrzemięźliwość, jeśli chodzi o jakiekolwiek inwestycje w organizacjach – mówi Łukasz Otta.
Pozytywny jest fakt, że w tegorocznej edycji Digi Indexu już 4 proc. badanych firm zadeklarowało poziom cyfryzacji produkcji przekraczający 81 proc. – to o 3,3 pkt proc. więcej niż przed rokiem. Jednak najwięcej przedsiębiorstw (średnio co trzecie) oceniło swój poziom cyfryzacji produkcji jako mieszczący się w przedziale 41–60 proc. Wciąż jest też znacząca grupa firm (22 proc. ankietowanych), która zadeklarowała, że ich poziom cyfryzacji produkcji nie przekracza 20 proc.
– Według Digi Indexu na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o stopień cyfryzacji, w tym roku ponownie znalazł się przemysł samochodowy. Wynika to z faktu, że ta branża od początku buduje swoją wartość wokół technologii wytwarzania samochodów, ale także technologii, w które one są wyposażane – mówi dyrektor w Siemens Polska. – Po drugie, jeżeli mówimy o koncernach samochodowych, które operują na globalnym rynku, to ich stopień cyfryzacji musi być tak dobry, jak rozległe jest pole działania tych przedsiębiorstw. Operowanie na tak wielu rynkach byłoby po prostu niemożliwe bez wykorzystania cyfryzacji.
Tegoroczny wynik Digi Index dla średnich firm z sektora automotive wyniósł 2,0. Przedsiębiorstwa z tej branży znajdują się najdalej na ścieżce digitalizacji. Zaraz za nimi plasują się firmy z sektora produkcji maszyn oraz branży chemicznej i farmaceutycznej (w obu przypadkach 1,8). W tyle pozostaje natomiast sektor spożywczy (1,6).
– W przypadku rynku spożywczego mówimy raczej o rynkach lokalnych, o bardzo regionalnym poziomie działania. Natomiast polskie przedsiębiorstwa z tej branży też coraz częściej stawiają na cyfryzację, przede wszystkim dlatego że chcą podbijać inne rynki, zdobywać nowych klientów, podnosić konkurencyjność. Także częste zmiany i krótkie serie produktów wymuszają niejako zastosowanie narzędzi cyfrowych – mówi Łukasz Otta. – Transformacja cyfrowa jest dla branży spożywczej idealnym remedium na potrzebę monitorowania kosztów produkcji, podnoszenia jej elastyczności, pozyskiwanie z rynku informacji o tym, co się z nią dzieje. W Polsce jest w tym obszarze duży potencjał, ponieważ mamy tu bardzo wiele podmiotów zaliczających się do rynku spożywczego.
W tym roku badanie Digi Index po raz pierwszy objęło również duże firmy produkcyjne, zatrudniające powyżej 250 pracowników. W ich przypadku wartość indeksu okazała się znacząco wyższa i wyniosła 2,7, co w praktyce oznacza, że większość z nich wykorzystuje cyfrowe narzędzia w codziennej działalności operacyjnej. Tak dobry wynik dużych przedsiębiorstw to m.in. efekt znacznie wyższych budżetów niż w przypadku średnich podmiotów.
– Duże firmy cyfryzują się szybciej, ponieważ bardzo często są to organizacje globalne i tu zachodzi transfer wiedzy pomiędzy różnymi lokalizacjami – wyjaśnia ekspert Siemens Polska.
Średnie i duże firmy inaczej postrzegają bariery stojące na drodze do transformacji cyfrowej. Największe podmioty częściej wskazywały brak możliwości integracji systemów informacyjnych różnych dostawców (blisko 37 proc.), a kwestie finansowe i nieumiejętność wykorzystania zgromadzonych danych znalazły się ex aequo na drugim miejscu (po 33 proc. wskazań). Prawie co czwarta badana firma wskazała, że problemem jest również brak systematycznego planowania na wczesnym etapie produkcji, co skutkuje koniecznością przeróbek na późniejszych etapach.
– Z kolei bariery wymieniane przez średnie przedsiębiorstwa w naszym badaniu to przede wszystkim finansowanie, trudności w zarządzaniu danymi i planowanie strategiczne. Jednak z mojej perspektywy to właśnie planowanie strategiczne – a właściwie jego brak – jest największą przeszkodą, ponieważ właściwe zaplanowanie transformacji cyfrowej w przedsiębiorstwie produkcyjnym powinno dać nam jasną odpowiedź na pytanie o to, jak mój biznes na tym skorzysta – mówi Łukasz Otta.
Digi Index bada sześć obszarów cyfryzacji w firmach: planowanie strategiczne, organizacja i administracja, integracja systemów, produkcja i działanie operacyjne, zarządzanie danymi oraz zastosowanie procesów cyfrowych, dla których wyliczana jest oddzielna wysokość wskaźnika. W tegorocznej edycji tego badania najbardziej scyfryzowanym obszarem (z wynikiem 3,0) okazało się zarządzanie danymi – pomimo wskazywanych przez firmy trudności w tej sferze.
– Firmy bardzo mocno idą w gromadzenie danych produkcyjnych, to jest mocna strona polskich przedsiębiorstw. Z drugiej strony wciąż mają apetyt na to, aby te dane wykorzystywać lepiej, bardziej online. Następnym krokiem jest więc lepsza utylizacja tych danych w celach biznesowych, żeby móc m.in. przewidywać koszty, planować zasoby czy organizację produkcji – wyjaśnia ekspert.
Tym, z czym firmy mają z kolei największy problem, jest obszar organizacji i administracji, który znajduje się na przeciwległym biegunie Digi Indexu i który uzyskał wynik zaledwie 1,0. W tym przypadku wyzwaniem okazało się zwłaszcza ustalenie roli liderów i zespołów działających na rzecz rozwoju cyfryzacji, jak również uruchomienie programów wspierających pracowników w rozwijaniu umiejętności cyfrowych.
– Skuteczna transformacja cyfrowa będzie tak dobra jak wdrożenie tej technologii i umiejętne wykorzystanie tej technologii przez cały zakład produkcyjny. Sam zakup nawet najlepszej technologii informatycznej nie jest równy transformacji cyfrowej danego przedsiębiorstwa. Dopiero nauczenie i przyzwyczajenie ludzi do tej technologii pozwala się rozwijać – mówi Łukasz Otta. – Istotne jest również to, że dobrze poprowadzona transformacja cyfrowa nie ma końca, jest po prostu procesem ciągłym.
Link do raportu Digi Index 2023: https://www.siemens.com/pl/pl/o-firmie/raporty-siemens/digi-index-2023.html
Polacy podzieleni w kwestii zaufania i akceptacji dla sztucznej inteligencji. Zdecydowana większość obawia się...

Sztuczna inteligencja była w ciągu ostatniego roku pojęciem odmienianym przez wszystkie przypadki, głównie za sprawą premiery ChatGPT. Medialna wrzawa, jaka temu towarzyszyła, osłabiła jednak zaufanie Polaków do AI i ich otwartość na nowe technologie. Z badań przeprowadzonych przez Fundację Digital Poland wynika, że obecnie Polacy są w tej kwestii mocno spolaryzowani – 24 proc. widzi więcej korzyści niż ryzyk związanych z AI, a 27 proc. ma odmienne zdanie. Średnio co czwarty opowiada się za wstrzymaniem dalszych prac nad tą technologią, a 33 proc. popiera ich kontynuację. Z kolei w kwestii zaufania 1/3 Polaków jest skłonna podzielić się z AI informacjami na swój temat, podczas gdy taki sam odsetek badanych jest nieufny wobec AI i nie udostępniłby swoich danych algorytmom.
– W ubiegłym roku pojawił się ChatGPT OpenAI, a w tej chwili to zresztą niejedyny przedstawiciel generatywnej sztucznej inteligencji, bo na rynku są już również Google Bard czy Midjourney. Zrobiła się wokół tego medialna wrzawa, pojawiło się wiele kontrowersji, co spowodowało, że pozytywne nastawienie do sztucznej inteligencji spadło. Wzrosły z kolei obawy o utratę miejsc pracy w wyniku rozwoju AI – mówi Piotr Mieczkowski, dyrektor zarządzający Fundacji Digital Poland.
Nowa, piąta edycja raportu „Technologia w służbie społeczeństwu. Czy Polacy zostaną społeczeństwem 5.0?” – opracowanego z okazji piątej edycji Digital Festival przez fundację Digital Poland, GfK Polonia i T-Mobile Polska – pokazuje, że medialny szum wokół sztucznej inteligencji, jaki powstał po premierze ChatuGPT, zmniejszył zaufanie i otwartość Polaków na nowe technologie. Odsetek optymistów spadł z 63 proc. w ubiegłym roku do 56 proc. obecnie. Znacznie przybyło za to sceptyków nowych technologii (wzrost o ponad 100 proc. r/r, do 23 proc.), którzy postrzegają je jako skomplikowane, zbędne czy wręcz szkodliwe. Aż 64 proc. badanych uważa też, że technologia tworzy sztuczny świat, a 54 proc. obawia się, że rozwój robotyki i sztucznej inteligencji okaże się zagrożeniem dla miejsc pracy. Mimo to wśród badanych ciągle jest więcej optymistów (56 proc.) niż sceptyków (23 proc.) nowych technologii i cyfryzacji.
– 55 proc. Polaków wie, czym jest sztuczna inteligencja, a 45 proc. tego nie wie – mówi Piotr Mieczkowski. – My przeprowadziliśmy taki test, pokazując im 12 różnych zastosowań sztucznej inteligencji, od typowych, jak np. wirtualny chatbot, po nieoczywiste dla ludzi. I okazało się, że większość z nich rozumie sztuczną inteligencję przez pryzmat robotyzacji, przez pryzmat czegoś namacalnego, a nie przez pryzmat algorytmów, które np. podpowiadają nam film na jakiejś popularnej platformie streamingowej.
Z terminem „sztuczna inteligencja” ogółem zetknęło się aż 88 proc. Polaków. Większość zadeklarowała też, że korzystała z przynajmniej jednego rozwiązania bazującego na AI, z których najczęściej wymieniane były: tłumaczenie tekstów (49 proc.), chatbot w obsłudze klienta (47 proc.) i wirtualni asystenci (41 proc.).
Co ciekawe po podaniu oficjalnej definicji sztucznej inteligencji przygotowanej przez kraje OECD i zapisanej w projekcie unijnego rozporządzenia AI Act liczba osób deklarujących znajomość pojęcia i wykorzystanie rozwiązań AI spadła już jednak do 56 proc. Natomiast ujęty w badaniu, szczegółowy test wiedzy o AI pokazał, że polskie społeczeństwo poprawnie rozpoznaje jej najpopularniejsze zastosowania i ma świadomość wykorzystania sztucznej inteligencji w narzędziach takich jak wirtualni asystenci (88 proc.), chatboty (77 proc.) czy maszynowe tłumaczenie dokumentów (65 proc.). Większość nie ma jednak świadomości wykorzystywania AI w zastosowaniach takich jak filtry antyspamowe czy prognoza pogody. Pokazuje to, że Polacy nie kojarzą AI z algorytmami, ale głównie z robotyką.
– Jeśli chodzi o postrzeganie sztucznej inteligencji i emocje, jakie temu towarzyszą, to w przypadku aż 85 proc. badanych są one pozytywne, to jest tolerancja i akceptacja. Natomiast na drugim biegunie jest 15 proc. badanych, którzy mocno się sprzeciwiają (4%) lub nie pochwalają rozwoju sztucznej inteligencji – mówi dyrektor zarządzający Fundacji Digital Poland.
Jak wskazuje, polskie społeczeństwo jest dużo bardziej spolaryzowane w opiniach dotyczących bilansu korzyści i ryzyk związanych ze sztuczną inteligencją. 24 proc. badanych widzi więcej korzyści niż ryzyk, z kolei 27 proc. ma odmienne zdanie, a aż 35 proc. uważa, że ten bilans jest rozłożony równomiernie.
– W ramach badania przeprowadziliśmy eksperyment i pokazaliśmy badanym 10 wyzwań, które dotkną minimum 10 proc. ludzkości w ciągu nadchodzących 10 lat. To są znaczące wydarzenia globalne, takie jak ekstremalne zjawiska pogodowe, klęski żywiołowe, kryzys wodny, wojna czy ataki terrorystyczne na dużą skalę. Dwa spośród tych wyzwań to były szkodliwe konsekwencje sztucznej inteligencji. I okazało się, że tylko 15 proc. Polaków uważa, iż w ciągu 10 lat czeka nas eksterminacja przez sztuczną inteligencję. Natomiast 47 proc. uważa, że prędzej będą temu winne inne, poważne kryzysy, jak np. klęski żywiołowe. I to pokazuje, że choć media – zwłaszcza te nastawione na kliki – lubią mówić o czarnych scenariuszach, to kiedy przychodzi do realnego zestawienia tych prawdopodobnych ryzyk, to scenariusz a la „Terminator 2” jest na samym dole tej listy – mówi Piotr Mieczkowski.
Jak wynika z nowego raportu Fundacji Digital Poland, główne obawy Polaków związane z AI dotyczą niewiadomych w zakresie jej rozwoju (64 proc.) oraz gromadzenia zbyt wielu danych przez produkty i usługi bazujące na sztucznej inteligencji. Średnio czterech na 10 Polaków uważa też, że AI zlikwiduje więcej miejsc pracy, niż ich stworzy. Przeciwnego zdania jest jedynie 18 proc. badanych – w większości osób młodych, z dużych ośrodków i posiadających większą wiedzę na temat narzędzi sztucznej inteligencji.
– Polacy faktycznie obawiają się wpływu AI na rynek pracy – mówi dyrektor zarządzający Fundacji Digital Poland. – Inny wniosek z badania tego wpływu na rynek pracy jest taki, że większość Polaków nie chce też całkowicie polegać na algorytmach.
Kwestią, w której Polacy są dużo bardziej podzieleni, okazało się zaufanie do AI. Z raportu wynika, że 1/3 respondentów jest skłonna zaufać sztucznej inteligencji lub podzielić się z nią informacjami. Z drugiej strony taki sam odsetek badanych jest nieufny wobec AI i nie udostępniłby swoich danych algorytmom.
Głównym czynnikiem, który mógłby zwiększyć poziom społecznego zaufania, okazał się szerszy nadzór człowieka nad rozwojem systemów AI, na który wskazało 40 proc. badanych. Średnio czterech na 10 Polaków chce również lepszego uregulowania prawnego tego obszaru. Co więcej prawie połowa jest za tym, aby Unia Europejska – w tym Polska – w znaczącym stopniu regulowała rozwój i korzystanie z AI, nawet kosztem przegrania technologicznego wyścigu z USA i Chinami.
– Polacy w ogóle we wszelkich naszych badaniach potwierdzają, że bardzo ważna jest prywatność i nadzór człowieka nad sztuczną inteligencją, to jest praktycznie numer jeden. Jeśli powiemy, że za danym narzędziem AI stoi człowiek, który je nadzoruje, to nagle akceptacja rośnie praktycznie o połowę – mówi Piotr Mieczkowski.
Raport opracowany przez Fundację Digital Poland pokazuje również, że Polacy zdają sobie sprawę z tego, iż sztuczna inteligencja jest technologią przyszłości. Prawie 1/3 badanych uważa, że AI już w tej chwili przeobraża gospodarkę, społeczeństwo i rynek pracy. Kolejne 43 proc. uważa, że rozwój AI dokona tego w perspektywie nachodzących dwóch dekad. Co ciekawe polskie społeczeństwo jest jednak podzielone również w kwestii dalszych prac nad tą technologią – 25 proc. opowiada się za ich wstrzymaniem, a 33 proc. popiera ich kontynuację.
– Mamy pole do edukacji, ponieważ akceptacja dla sztucznej inteligencji, jej rozwoju i zastosowań jest wyższa wśród osób, które mają na ten temat wiedzę. Ci, którzy tej wiedzy nie mają, częściej obawiają się niewiadomego, podchodzą z większym sceptycyzmem – mówi dyrektor zarządzający Fundacji Digital Poland.
Istotny jest również fakt, że Polacy dostrzegają w AI nie tylko zagrożenia, ale i szanse. Średnio czterech na 10 badanych uważa, że AI może pomóc rozwiązać wiele globalnych i krajowych problemów, jak np. niedobór lekarzy i kierowców na rynku pracy, zmiany klimatu czy konieczna transformacja energetyczna. Prawie połowa Polaków wskazała też, że rozwiązania oparte na AI już w tej chwili ułatwiają im życie.
Sektor biotechnologiczny jednym z najciekawszych na warszawskiej giełdzie. Na duże zainteresowanie zagranicznych inwestorów musi...

Polskie spółki biotechnologiczne pojawiły się na GPW dopiero kilka lat temu i na razie znajdują się w kręgu zainteresowania głównie lokalnych inwestorów. Pieniądze zagranicznych funduszy płyną bowiem najczęściej do największych spółek, a sektora biotech nie ma jeszcze w WIG20, wśród największych notowanych podmiotów na warszawskiej giełdzie. Jednak zdaniem Łukasza Kosiarskiego, analityka Ipopemy Securities, w perspektywie kilku lat, wraz z rozwojem perspektywicznych projektów, również duży kapitał zagraniczny zainteresuje się polskim sektorem biotechnologicznym. W najbliższym czasie spółkom będą sprzyjać obniżki stóp procentowych, które obniżą koszt kapitału.
– Cały rozwój biotechnologii giełdowej to ostatnie kilka lat, kiedy pojawiło się kilka dużych spółek i kilkanaście mniejszych na rynku NewConnect. Dopiero od tego momentu inwestorzy giełdowi zaczęli zdobywać doświadczenie i rozumieć trochę ten sektor, wcześniej nie mieli ku temu okazji. Sektor jest jednym z najciekawszych na giełdzie, dość unikalny, ponieważ większość z tych spółek „pali gotówkę” przez większą część obecności na giełdzie, pozytywne cashflowy ze sprzedaży leków są oddalone mocno w czasie – mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes Łukasz Kosiarski. – Przez to ten sektor dość mocno ucierpiał, chociażby w Stanach Zjednoczonych, ale też na polskim rynku było to widoczne. Po pandemii, w momencie kiedy stopy procentowe zaczęły rosnąć i pieniądze stały się drogie, to te pozytywne cashflowy, odsunięte mocno w czasie i dyskontowane przez niższą stopę, nadawały sporo mniejszą wartość na teraz.
Za oceanem prawie 200 spółek było notowanych poniżej swojej gotówki w bilansie, zatrzymał się też praktycznie rynek debiutów. W Polsce również przełożyło się to na kilkudziesięcioprocentowe spadki. Jedna z bardziej rozpoznawalnych i najdłużej notowanych (od 2011 roku) na GPW spółek z branży Ryvu Therapeutics między połową 2020 roku a połową 2022 roku straciła dwie trzecie wartości. Obecnie jest już jednak bliska odrobienia wszystkich strat z tego okresu. Jak podkreśla jednak Łukasz Kosiarski, obecnie cykl podwyżek w USA i w strefie euro dobiega końca, a w Polsce mieliśmy już nawet we wrześniu pierwszą, niespodziewanie mocną, obniżkę o 75 punktów bazowych (rynek oczekiwał ruchu o 25 pb.). To powinno poprawić sentyment inwestorów.
– W ostatnich kilku miesiącach mieliśmy bardzo udaną ofertę [publiczną akcji – red.] Ryvu, gdzie właściwie jeszcze pół roku wcześniej nikt nie myślał, że skończy się takim sukcesem, do tego mieliśmy umowę z BioNTechem bardzo dużej wartości. Też ostatnie miesiące przyniosły kolejną ofertę wtórną w spółce Molecure, która też się udała właściwie w 100 proc. – przypomina analityk Ipopema Securities.
Większość spółek biotechnologicznych w Polsce jest na wczesnym etapie rozwoju. Wspomniany Ryvu Therapeutics należy od niedawna do indeksu średnich spółek mWIG-u40, BioMaxima, Genomtec czy Bioceltix do szerokiego WIG-u, Genomtec czy Urteste przeszły w tym roku z alternatywnego rynku NewConnect. Z tego powodu są przedmiotem zainteresowania głównie rodzimych inwestorów, prywatnych lub instytucjonalnych, duży kapitał zagraniczny płynie bowiem do największych spółek z WIG-u20. Wśród blue chipów zaś spółek biotechnologicznych nie ma. Do najbardziej nowoczesnych w tym gronie można zaliczyć informatyczne Asseco Poland czy związany z sektorem gier CD Projekt. Właśnie ta ostatnia firma jest zdaniem analityka przykładem kariery, jaka stanie się udziałem polskiej biotechnologii.
– Na ten moment rynek jest jeszcze dość młody, spółki nie są zbyt duże, jeśli chodzi o kapitalizacje rynkowe, i nie są aż tak bardzo płynne – tłumaczy Łukasz Kosiarski. – Myślę, że jeśli któraś ze spółek osiągnie sukces, wejdzie chociażby do tego do WIG20, pokaże jakieś przełomowe dane bądź podpisze dużą umowę, przez co też zwiększy się jej świadomość wśród inwestorów globalnych, to ci inwestorzy się pojawią. Mieliśmy takie przykłady z innych branż w Polsce, chociażby CD Projekt, który też na początku to byli głównie inwestorzy lokalni, później bliska zagranica, a teraz właściwie cały świat się interesuje taką spółką i wyobrażam sobie scenariusz, w którym również polska biotechnologia przejdzie tę drogę.
Atrakcyjność tej branży dla inwestorów w dużej mierze związana jest z długim czasem oczekiwania na potencjalne zyski. Cały proces opracowywania nowych leków czy terapii to mniej więcej 10 lat, a pierwsze lata pracy to głównie ponoszenie kosztów i to coraz wyższych, wraz z przechodzeniem do kolejnych etapów badań.
– Te koszty są jeszcze relatywnie niewielkie na etapie przedklinicznym, później, gdy już kandydat na lek wchodzi do badań klinicznych, to są trzy etapy, trzy fazy kliniczne i z każdą kolejną fazą te koszty rosną. O ile jeszcze pierwszy etap jest na niewielkiej grupie pacjentów, często jest wykonywany w Polsce, więc na dość tanim rynku, to już druga faza, a tym bardziej trzecia, to już globalne badanie, jeśli ten lek ma być zarejestrowany w Stanach Zjednoczonych, czyli na najbardziej lukratywnym rynku dla leków. Muszą być pacjenci właśnie ze Stanów, tego wymaga regulator i spółki muszą być przygotowane na ponoszenie tych kosztów – wyjaśnia analityk Ipopema Securities. – Polskie spółki biotechnologiczne do tej pory zakładają, że póki jeszcze te koszty nie są przytłaczające, czyli to jest mniej więcej etap drugiej fazy klinicznej, to we własnym zakresie finansują ten proces, oczywiście z uwzględnieniem dotacji, grantów, bo to jest bardzo ważny element. Natomiast w momencie osiągnięcia drugiej fazy, czyli pierwszych wyników o skuteczności, domyślnym scenariuszem jest sprzedaż projektu potencjalnemu partnerowi, czyli Big Pharmie, która wprowadzi ten lek na rynek.
Ponad połowa firm z sektora przemysłowego ma problem z pozyskaniem kadr. Wciąż potrzebna jest...

W Polsce stopa bezrobocia pozostaje na rekordowo niskim poziomie, a zapotrzebowanie na nowych pracowników rośnie szybciej niż ich podaż. Dotyczy to zwłaszcza firm produkcyjnych i zawodów technicznych. Według badania Grafton Recruitment ponad połowa pracodawców z branży przemysłowej wskazała jako największe wyzwanie w tym roku pozyskanie pracowników o odpowiednich kwalifikacjach. Jedną z przyczyn, wskazywanych przez ekspertów, jest wciąż niedostatecznie często wybierane szkolnictwo zawodowe i uczelnie techniczne. Dlatego firmy chętnie angażują się we wszelkie inicjatywy, które mają promować zawody techniczne.
– Słysząc o tym, że na rynku brakuje pracowników, często myślimy o programistach czy lekarzach, ale niedobór kadr mamy również w branżach technicznych i to stanowi duże wyzwanie. My operujemy na wielu rynkach związanych z motoryzacją, budownictwem, instalacjami i szeroko rozumianym przemysłem. Często spotykamy się z tym, że ciężko znaleźć odpowiednich fachowców. Radzimy sobie, ale nie jest to łatwe. Dlatego inwestujemy w rozwój tych pracowników, których już mamy, a także wspieramy takie inicjatywy jak EuroSkills, które promują zawody branżowe i kształcą w nich przyszłych fachowców – mówi agencji Newseria Biznes Robert Karolak, dyrektor marketingu Würth Polska, partnera EuroSkills.
Według ostatniego raportu „Niedobór talentów” Manpower Group” w Polsce 72 proc. firm ma w tej chwili trudności w obsadzaniu stanowisk pracy nowymi pracownikami o pożądanych kompetencjach (o 2 pkt proc. więcej niż rok wcześniej). W top 3 poszukiwanych kompetencji znajdują się – obok IT i analizy danych oraz sprzedaży i marketingu – umiejętności techniczne. „Raport wynagrodzeń w sektorze przemysłowym” firmy Grafton Recruitment wskazuje, że po I kwartale br. było to największe wyzwanie dla ponad połowy pracodawców z tej branży. Co więcej mimo słabnącej koniunktury wciąż większość firm planowała zwiększenie zatrudnienia lub utrzymywanie na obecnym poziomie. Sektor przemysłu to wciąż rynek, na którym rządzą specjaliści.
Podobnie jest również w innych krajach. Randstad przytacza globalne badanie, w którym aż 87 proc. pracodawców na całym świecie przyznało, że zmagają się obecnie z problemem niedoboru pożądanych umiejętności. Jednym z powodów jest postępująca integracja nowych technologii, sztucznej inteligencji i automatyzacji w firmach produkcyjnych. Do jej zastosowania potrzebni są pracownicy umiejący ją obsługiwać. Dlatego też coraz powszechniejsze korzystanie z nowych rozwiązań technologicznych zwiększa zapotrzebowanie firm na pozyskiwanie osób z odpowiednimi umiejętnościami technicznymi.
– Do poszukiwanych przez nas kompetencji należą wszelkie umiejętności związane z lakiernictwem. Nie jest to zbyt popularny zawód i bardzo trudno znaleźć właściwych pracowników, zarówno pod względem liczby, jak i jakości – mówi Olivier Marion, manager ds. marketingu w regionie EMEA w BASF Coatings, odpowiedzialny za markę lakierów samochodowych Glasurit. – Problemy związane z zasobami pracowniczymi, czyli znalezienie i utrzymanie odpowiednich pracowników, są w tej chwili największym wyzwaniem również dla naszych klientów.
– Mamy bardzo szerokie spektrum branż, w których działamy. Mając kontakt z różnego typu klientami końcowymi bądź dealerami, otrzymujemy od nich informację zwrotną, że jest ogólny brak specjalistów na rynku. Dlatego zatrudniając nowego pracownika, mamy podstawowy system szkoleń i jesteśmy w stanie nauczyć go podstaw, natomiast dalej jest to kwestia chęci, zaangażowania i – co najważniejsze – pasji u młodych ludzi. Szczerze powiem, dzisiaj z tym jest największy problem – dodaje Artur Przybylak, country manager Unox Polska, producenta pieców konwekcyjno-parowych dla gastronomii i cukiernictwa.
Odpowiedzią na problem niedoboru kadr jest szkolnictwo zawodowe, w którym pracodawcy mają realny wpływ na kształtowanie kompetencji dostosowanych do swoich potrzeb. W Polsce – po latach zaniedbania i niedofinansowania – obecnie cieszy się ono rosnącą popularnością, m.in. dzięki przeprowadzonym w ostatnich latach reformom. Nadal potrzebna jest jednak promocja zawodów technicznych i inspirowanie młodzieży do obierania takiej ścieżki kariery.
– Szkolnictwo zawodowe we współpracy z biznesem może sprawić, że młodzi absolwenci szkół zawodowych, mając odpowiedni fach w ręku i odpowiednie umiejętności, będą w stanie bez żadnego problemu znaleźć atrakcyjną pracę za atrakcyjne wynagrodzenie – mówi Artur Przybylak.
– W takich zawodach jak mechanik, elektryk czy spawacz wiedza teoretyczna i praktyczna są bardzo ważne. Tylko poprzez szkolnictwo zawodowe można je uzyskać – dodaje Robert Karolak. – W Polsce przez lata szkolnictwo zawodowe było dość zaniedbane i cieszy nas, że w tej chwili większa uwaga jest skierowana w tym kierunku. Inicjatywy takie jak EuroSkills 2023 zmierzają ku temu, aby poprawić sytuację.
Międzynarodowy konkurs EuroSkills to jedna z największych inicjatyw służących popularyzacji szkolnictwa zawodowego. W tym roku po raz pierwszy w historii odbyły się w Polsce. Od 5 do 9 września w Gdańsku blisko 600 młodych ludzi z 32 krajów Europy, reprezentujących 42 zawody i branże, rywalizowało o miano światowej klasy specjalistów w swoim fachu, m.in. w spawaniu, gotowaniu, florystyce, stolarce czy fryzjerstwie, robotyce i programowaniu.
– EuroSkills to bardzo ważne wydarzenie dla młodych ludzi, którzy często stoją przed trudnym wyborem ścieżki zawodowej. Tutaj mają ogromną szansę zobaczenia całego spektrum możliwości zdobywania doświadczenia w przyszłości – mówi Marcel Pfost, kierownik działu szkoleń i targów w Festool. – Zorganizowaliśmy tu warsztaty dla młodych ludzi, którzy mogli się przyjrzeć, jak wyglądają różne zawody techniczne, na przykład stolarstwo. Młodzież może spróbować swoich sił i zobaczyć, na czym polega dany zawód, co ułatwi im podjęcie własnej decyzji.
Konkursom branżowym w ramach Euroskills za każdym razem uważnie przyglądają się nie tylko eksperci i jury, ale też wielotysięczna widownia i pracodawcy, w tym też czołowe globalne korporacje, które często szkolą zawodników, wspierają ich na etapie rywalizacji i wyławiają talenty z grona finalistów.
– To dla nas jedno z najważniejszych wydarzeń w roku. Pozwala na nawiązanie kontaktu między marką i potencjalnymi pracownikami oraz szerzenie wiedzy, która pomaga ludziom zrozumieć, że zawód lakiernika może być pasją – dodaje Olivier Marion.
– Głównym celem na przyszłość jest znalezienie równowagi. Potrzebujemy ludzi o umiejętnościach akademickich, ale też takich, którzy potrafią pracować przy użyciu rąk. Jeśli rozejrzymy się dookoła, to wiele rzeczy jest robionych nie tylko na laptopie czy komputerze. Potrzebni są odpowiedni ludzie zdolni do pracy manualnej. A zaczynając swoją przygodę jako stolarz czy malarz, mamy dobry start w przyszłość. Taka praca daje konkretne, namacalne rezultaty i znacznie więcej satysfakcji. Taki zawód stanowi też dobre zabezpieczenie na przyszłość – dodaje Marcel Pfost.
Polacy rozwijają platformę do dostarczania terapeutycznych cząsteczek RNA do komórek nowotworowych. To innowacyjne podejście...

Nie celowanie w konkretny typ komórek nowotworowych, ale blokowanie genów odpowiedzialnych za proces nowotworzenia ma być podstawą działania platformy wykorzystującej technologię krótkich interferujących RNA (siRNA, z ang. small interfering RNA) do walki z nowotworami. Rozwijane przez polską firmę BS Biotechna rozwiązanie ma także umożliwić celowane dostarczanie do organizmu terapii przeciwnowotworowej. Ten projekt uzyskał niedawno dofinansowanie Agencji Badań Medycznych. Jak podkreślają naukowcy, opracowywane rozwiązanie jest innowacyjne, bo można je zastosować do różnych rodzajów raka. Technologia RNA jest uznawana za jedną z potencjalnie najbardziej użytecznych w leczeniu nowotworów i prewencji nawrotów choroby.
– BS Biotechna rozwija autorską platformę dostarczania terapeutycznych cząsteczek RNA do komórek nowotworowych, tak aby wyciszać geny odpowiedzialne za proces nowotworzenia. Ta platforma jest na tyle unikalna, że pozwala na zachowanie właściwości terapeutycznych kruchego i nietrwałego związku, jakim jest RNA w temperaturze ludzkiego organizmu, przez dosyć długi czas. Dzięki tej platformie jesteśmy w stanie dostarczać siRNA i wyciszać geny, które napędzają proces nowotworowy, a jednocześnie staramy się identyfikować takie cele molekularne, które nie są charakterystyczne dla określonego typu nowotworu, dla określonej histologii, ale są istotne z punktu nowotworzenia w ogóle. Można więc je zastosować do dowolnego typu nowotworu, o ile wykazuje on jakąś podatność molekularną – informuje w wywiadzie dla agencji Newseria Innowacje dr hab. n. farm. Artur Wnorowski, profesor Uniwersytetu Medycznego w Lublinie, dyrektor do spraw naukowych technologii RNA w BS Biotechna.
Firma wybrała szereg celów molekularnych, których nie udało się osiągnąć przy użyciu klasycznych, niskocząsteczkowych inhibitorów. To takie białka, które nie mają dobrze zdefiniowanej struktury lub mają właściwości budulcowe, a jednocześnie są zaangażowane w proces nowotworzenia. Nie mają one centrum aktywnego, nie są receptorami, trudno do nich przyczepić jakąkolwiek cząsteczkę lub inhibitor, a jednocześnie wciąż można w nie celować przy użyciu kwasów nukleinowych.
– To jeden z unikalnych aspektów, który mamy w portfolio. Drugi to właśnie system drug delivery, system dostarczania owych kwasów nukleinowych do komórek, który jest systemem modułowym. Jesteśmy w stanie nasze nanocząsteczki uzbrajać w leki niskocząsteczkowe jako dodatkowy element o działaniu synergistycznym, jesteśmy w stanie na powierzchni naszych nanocząsteczek montować molekuły naprowadzające, które będą się wiązać do cząsteczek występujących na powierzchni komórek nowotworowych i przez to umożliwią precyzyjne dostarczanie terapeutycznego ładunku do komórek nowotworowych – wyjaśnia prof. Artur Wnorowski.
Tym, co wyróżnia technologię rozwijaną przez Polaków, jest jej uniwersalność.
– Nie staramy się celować w określoną histologię nowotworu, czy w raka piersi, czy płuc. Nie tak patrzymy na chorobę nowotworową. Staramy się identyfikować zmiany genetyczne, jakieś podatności molekularne, które występują w różnych typach nowotworów i odpowiadają za nowotworzenie jako takie, niezależnie od tego, w jakim narządzie dana zmiana molekularna się pojawi. Naszym celem jest identyfikacja cech, podatności molekularnych w dowolnym nowotworze i uderzenie właśnie w taką podatność, która powinna być skuteczna, niezależnie od tkanki, w której nowotwór powstał – podkreśla dyrektor ds. naukowych technologii RNA w BS Biotechna.
Z raportu Vantage Market Research wynika, że światowy rynek szczepionek i leków przeciwnowotworowych opartych na mRNA, który w 2022 roku był wart niespełna 55 mld dol., zwiększy do końca dekady obroty do ponad 193 mld dol. Innowacja opracowywana przez polskich naukowców ma więc bardzo duży potencjał wdrożeniowy. Aby to było możliwe, potrzebne jest jednak wsparcie dalszych badań.
Projekt BS Biotechna dotyczący rozwoju leków na bazie nanocząstek RNA do zastosowania w terapii przeciwnowotworowej wraz z budową platformy do ich celowanego dostarczania w sierpniu znalazł się na liście zwycięzców konkursu Agencji Badań Medycznych na rozwój medycyny celowanej lub personalizowanej na bazie produktów leczniczych opartych na kwasach nukleinowych i związkach drobnocząsteczkowych. Spółka otrzymała ponad 32 mln zł.
– Z punktu widzenia pacjenta ważne jest działanie na poziomie państw, które mogą próbować tworzyć nowe rozwiązania, takie jak dedykowane jednostki szpitalne, gdzie będzie się tworzyć terapie spersonalizowane, oparte chociażby o RNA czy kwasy nukleinowe jako takie – wskazuje prof. Artur Wnorowski. – Istotnym faktem z punktu widzenia komunikacji społecznej jest to, że RNA ma bardzo wiele wcieleń i inkarnacji. Możemy mówić o mRNA, które można wykorzystać do produkcji białka, którego brakuje w organizmie; istnieją cząsteczki siRNA, które pozwalają na wyłączanie właściwie dowolnego białka chorobotwórczego. Do tego mamy wiele różnych innych typów RNA, co przekłada się na skomplikowaną naturę tych cząsteczek, ale i stwarza wiele możliwości potencjalnego zastosowania w medycynie.
Technologia siRNA jest jedną z nowych strategii w walce z nowotworami i chorobami genetycznymi. Duże koncerny farmaceutyczne i instytuty naukowe prowadzą badania nad jej wykorzystaniem w opracowaniu terapii chorób, w których obecnie stosuje się jedynie leczenie objawowe lub dostępne terapie są mało skuteczne. Niedawno szwajcarska firma Novartis zawarła z amerykańskim przedsiębiorstwem biotechnologicznym DTx Pharma umowę opiewającą na 1 mld dol., w ramach której firmy wykorzystają platformę dostarczania terapeutycznych cząsteczek siRNA do komórek osłonki mielinowej włókien nerwowych. Zaprojektowana przez DTx Pharma cząsteczka siRNA ma wyciszać ekspresję jednego z genów, którego nadmierna aktywacja przyczynia się do niszczenia otoczki mielinowej nerwów, co prowadzi do rozwoju dziedzicznej neuropatii ruchowo-czuciowej. Opracowana technologia siRNA może zaowocować powstaniem pierwszych skutecznych terapii dla tej i innych chorób nerwowo-mięśniowych.
Konsumenci w Polsce kupują rocznie 24 tys. t certyfikowanych produktów rybnych. To sposób na...

Zdecydowana większość konsumentów w Polsce, bo aż 88 proc., jest zaniepokojona stanem oceanów – pokazało ubiegłoroczne badanie GlobeScan. Jednocześnie 63 proc. wierzy, że jesteśmy w stanie uratować je przed nieodwracalnymi zmianami w ciągu najbliższych 20 lat. Podobny odsetek wskazuje, że mają tutaj znaczenie wybory dotyczące spożywanych ryb i owoców morza. Za tym idzie coraz większa świadomość dotycząca ekocertyfikatów i popularność oznaczonych nimi produktów. W ciągu 10 lat sprzedaż ryb i owoców morza z logo MSC wzrosła 14-krotnie i dziś wynosi ponad 24 tys. t rocznie.
– W ciągu ostatnich lat obserwujemy rosnący niepokój zarówno polskich, jak i globalnych konsumentów dotyczący stanu naszego środowiska. Konsumenci obawiają się tego, czy ich działania i wybory nie przyczyniają się do tego, co się dzieje ze środowiskiem, i szukają sposobów na to, aby ograniczać ten wpływ. Zdecydowana większość polskich konsumentów, bo aż 60 proc., w przeprowadzonym w zeszłym roku badaniu GlobeScan zwróciła uwagę na to, że jest zaniepokojona tym, co się dzieje z naszymi oceanami zdecydowanie bardziej niż jeszcze dwa lata temu – mówi agencji Newseria Biznes Joanna Ornoch, koordynatorka działań komunikacyjnych w MSC.
Konsumenci zdają sobie sprawę również z tego, co oznacza zła kondycja oceanów. Czterech na 10 badanych przez GlobeScan konsumentów obawia się, że za 20 lat ich ulubiona ryba na zawsze zniknie z menu. Jednocześnie dwóch na trzech wierzy, że uda się jeszcze te niekorzystne zmiany zatrzymać.
– Polscy konsumenci zwrócili uwagę na to, że jako rozwiązanie widzą właśnie pozyskiwanie ryb i owoców morza wyłącznie ze zrównoważonych źródeł. Chcieliby, aby informacje na temat pochodzenia tych produktów, które mogą znaleźć na opakowaniach produktów, były potwierdzane przez niezależne organizacje, stąd właśnie rosnąca potrzeba niezależnych certyfikatów, rosnąca potrzeba tego, aby pojawiały się takie oznaczenia, które są gwarantem tego, że faktycznie te produkty pochodzą ze zrównoważonych źródeł – podkreśla Joanna Ornoch.
Ponad połowa badanych deklaruje, że często lub okazjonalne kupuje ryby i owoce morza z ekocertyfikatami. Co istotne 38 proc. badanych wskazało, że chce kupować ich więcej, aby chronić oceany, a 19 proc. już taką zmianę wprowadziło w swoim życiu. 60 proc. uważa, że takie oznaczenia na produktach rybnych zwiększają ich zaufanie do marki. Co trzeci Polak deklaruje, że zna certyfikat MSC, obecny na polskim rynku od 10 lat, a spośród tej grupy 78 proc. ma do niego zaufanie.
– Rosnące zainteresowanie niezależną certyfikacją i poszukiwania certyfikowanych produktów możemy obserwować na polskim rynku. Obecnie sprzedaż ryb i owoców morza ze zrównoważonych połowów oznaczonych niebieskim certyfikatem MSC wynosi ponad 24 tys. t rocznie i to jest ponad 14 razy więcej niż jeszcze 10 lat temu. Widzimy więc ogromny wzrost sprzedaży w Polsce. Również ważne jest to, że polscy konsumenci mogą wybierać z coraz szerszej oferty produktów. Obecnie to jest blisko 400 różnych produktów. Są to zarówno produkty mrożone, chłodzone, puszki, ryby świeże, ale także takie produkty jak certyfikowane karmy dla zwierząt z dodatkiem ryb czy żywność dla dzieci – wyjaśnia ekspertka MSC.
W dodatku dziś na sklepowych półkach dostępne są produkty z ponad 40 różnych gatunków ryb, podczas gdy jeszcze 10 lat temu mogliśmy wybierać jedynie z pięciu gatunków, a zdecydowana większość sprzedaży to były produkty śledziowe.
– Widząc rosnące zainteresowanie konsumentów certyfikowanymi produktami, w tym roku po raz pierwszy w Polsce, ale również na całym świecie MSC zdecydowało się przeprowadzić plebiscyt na najlepszy certyfikowany produkt MSC na naszym rynku. Przez sześć tygodni polscy konsumenci mogli oddawać swoje głosy na 13 zgłoszonych produktów, oddanych zostało ponad 13 tys. głosów i decyzją konsumentów tytuł najlepszego produktu MSC 2023 roku otrzymał dziki łosoś oferowany przez firmę Suempol – mówi Joanna Ornoch.
Na kolejnych miejscach plebiscytu uplasowały się szprot w sosie pomidorowym firmy Graal oraz tuńczyk w oliwie z oliwek Rio Mare. Zwycięski dziki łosoś pacyficzny Sockeye z Alaski „zgarnął” 26,3 proc. wszystkich głosów.
– Na polskim rynku dostępne są głównie łososie hodowlane, natomiast w ostatnich latach faktycznie obserwujemy rosnące zainteresowanie dzikimi. To, co nas bardzo cieszy, to kwestia tego, że właśnie dziki łosoś z Pacyfiku w zdecydowanej większości, bo w ponad 80 proc., poławiany jest przez certyfikowane rybołówstwa, czyli rybaków, którzy spełnili najbardziej rygorystyczne normy środowiskowe. Dzięki temu możemy mieć gwarancję, że te zasoby wykorzystywane są w sposób zrównoważony – mówi ekspertka MSC.
Niebiesko-białe logo z rybą można znaleźć na dzikich rybach i owocach morza złowionych w oceanach, morzach, jeziorach lub rzekach. Informuje konsumenta o tym, że pochodzą one ze zrównoważonych połowów. Rybołówstwa, aby otrzymać certyfikat MSC, muszą udowodnić, że są odpowiednio zarządzane, a prowadzone przez nie połowy pozwalają zachować stada ryb w dobrej kondycji i mają minimalny wpływ na cały ekosystem morski.