Prezes PAN: Potrzebna jest większa pomoc dla ukraińskiej nauki. Wsparcie finansowe badań jest kluczowe...

Nauka i edukacja to jeden z sektorów najmocniej poszkodowanych rosyjską inwazją na Ukrainę. Wielu tamtejszych naukowców i przedstawicieli środowiska akademickiego opuściło kraj, co rodzi ryzyko odpływu kapitału intelektualnego i drenażu mózgów. Część uniwersytetów i instytucji naukowych ma ograniczone możliwości działania, a rosyjskie rakiety spowodowały straty w infrastrukturze oświatowej przekraczające już co najmniej 9 mld dol. Ukraińska nauka może liczyć na wsparcie płynące z Europy i USA, a jednym z głównych podmiotów, które go udzielają, jest Polska Akademia Nauk. – Gdyby wszystkie kraje Europy robiły tyle samo co Polska, to myślę, że Ukraina mogłaby być spokojna o przyszłość swojej nauki. Tymczasem jednak ta pomoc wciąż jest zbyt mała – mówi Marek Konarzewski, prezes Polskiej Akademii Nauk.
– Ukraińska nauka cierpi tak jak cała Ukraina. Rosyjska inwazja spowodowała ogromne zniszczenia w instytutach Ukraińskiej Akademii Nauk, spowodowała również śmierć bardzo wielu ukraińskich naukowców – mówi agencji Newseria Biznes prof. Marek Konarzewski.
Jak podała niedawno Kijowska Szkoła Ekonomiczna (Kiyv School of Economics), według stanu na kwiecień br. łączne straty w infrastrukturze Ukrainy spowodowane rosyjską inwazją sięgnęły 147,5 mld dol. Jednym z najbardziej dotkniętych jest sektor edukacyjny – łączna liczba zniszczonych lub uszkodzonych placówek oświatowych sięgnęła 3,2 tys., w tym ponad 1,5 tys. szkół średnich, prawie 1 tys. przedszkoli i 538 szkół wyższych. W rezultacie straty w ukraińskiej infrastrukturze oświatowej sięgnęły już 9,1 mld dol. i rosną, ponieważ instytucje edukacyjne nadal cierpią z powodu bombardowań i działań wojennych. Wiele spośród ukraińskich uniwersytetów i uczelni wyższych wciąż ma też ograniczone możliwości funkcjonowania.
Te straty będą trudne do odrobienia jeszcze przez wiele lat, nawet gdyby wojna skończyła się dziś. Osobnym problemem jest też odpływ kapitału intelektualnego, ponieważ wśród kilkunastu milionów ludzi, którzy opuścili ogarnięty wojną kraj, jest wielu naukowców i przedstawicieli środowiska akademickiego.
– Po wojnie podstawowym wyzwaniem dla ukraińskiej nauki będzie odbudowa infrastruktury, ale i potencjału intelektualnego, odtworzenie zespołów badawczych. Jak na razie te zespoły powstają w instytutach Polskiej Akademii Nauk, żeby – natychmiast po tym, jak ustaną działania wojenne – mogły przenieść się na Ukrainę i odbudowywać tamtejszą naukę – mówi prezes PAN.
Eksperci zgodnie podkreślają, że drenaż mózgów i spowolnienie rozwoju naukowego mogłyby utrudnić powojenną odbudowę Ukrainy i osłabić jej potencjał gospodarczy. Dlatego dla funkcjonowania Ukrainy po wojnie niezbędne jest w tej chwili podtrzymanie jej kapitału intelektualnego tak, aby po zakończeniu działań wojennych studenci, naukowcy i przedstawiciele środowiska akademickiego mogli jak najszybciej wrócić do kraju, dalej kształcić i prowadzić badania naukowe.
– W tej chwili przynajmniej połowa z nich chce wrócić na Ukrainę po wojnie. Nawet jeśli druga połowa zostanie, to mamy nadzieję, że ci naukowcy utrzymają kontakty ze swoimi rodzimymi instytucjami i pracując poza Ukrainą, w dalszym ciągu będą ją wspomagać, choćby poprzez wymianę naukową – mówi prof. Marek Konarzewski.
W krajach UE, także w Polsce, ukraińscy studenci, wykładowcy i naukowcy mogą obecnie liczyć na wsparcie, które umożliwia im kontynuację nauki i prac badawczych. Polska Akademia Nauk wraz z międzynarodowymi partnerami jest w tej chwili jednym z największych donorów wspomagających ukraińską naukę i jej przedstawicieli w czasie rosyjskiej inwazji.
– Polska robi bardzo wiele. Przypomnę, że w samej tylko Polskiej Akademii Nauk gościmy w tej chwili ponad 200 ukraińskich naukowców, a bardzo wielu jest ich również na polskich uczelniach, gdzie mamy też kilkuset ukraińskich studentów. Gdyby wszystkie kraje Europy robiły tyle samo, to myślę, że Ukraina mogłaby być spokojna o przyszłość swojej nauki. Tymczasem ta pomoc wciąż jest jednak zbyt mała – podkreśla prezes PAN. – To wsparcie ukraińskich naukowców musi mieć dwa wymiary. Pierwszy, ten oczywisty, czyli wymiar finansowy, ponieważ oni po prostu muszą mieć za co przeżyć. A drugi, równie ważny – a być może nawet ważniejszy – to środki na badania, żeby naukowcy z Ukrainy mieli możliwość pozostania w zawodzie. Bez tego w tak konkurencyjnej sferze, jaką jest nauka, szybko stracą swoje pozycje i prawdopodobnie z niej odejdą. Dlatego naszym podstawowym zadaniem jest dziś utrzymanie warsztatu naukowego Ukraińców i pozwolenie im na rozwijanie tego warsztatu w taki sposób, żeby zaraz po zakończeniu działań wojennych mogli kontynuować swoją pracę w kraju.
Pod koniec ubiegłego roku Polska Akademia Nauk i amerykańska Narodowa Akademia Nauk (NAS) – we współpracy z instytucjami naukowymi m.in. z Wielkiej Brytanii, Tajwanu, Niemiec i Szwecji – uruchomiły program wsparcia naukowców z Ukrainy, którego celem jest zapewnienie im stabilnych warunków do prowadzenia badań. W ramach ogłoszonego konkursu spośród 174 zgłoszeń PAN i NAS wspólnie wyłoniły 18 ukraińskich zespołów badawczych z różnych dyscyplin naukowych (w tym m.in. astronomii, nauki o środowisku, matematyki, psychologii, nauki o materiałach i inżynierii, rolnictwa, nauk biomedycznych, fizyki i chemii), które będą otrzymywać wsparcie finansowe w wysokości do ok. 200 tys. dol. rocznie przez okres do trzech lat, co w sumie daje kwotę ok. 8 mln dol. Wsparciem zostało objętych łącznie 88 ukraińskich naukowców.
– Przeznaczamy na ten cel w sumie ponad 30 mln zł, to są fundusze zebrane w Stanach Zjednoczonych i Europie. Te zespoły badawcze będą pracować w instytutach Polskiej Akademii Nauk, ale równolegle będą również współpracowały z zespołami w Ukrainie – wyjaśnia prof. Marek Konarzewski. – Te 18 ukraińskich zespołów badawczych, które byliśmy w stanie wspomóc, to jednak wciąż za mało. Chcielibyśmy, żeby ta liczba była co najmniej podwojona, ale brakuje nam na to funduszy. Będziemy ich dalej szukać, to jest nasz następny krok.
Coraz więcej technologii w finansach. Polacy chętnie korzystają z usług fintechów, choć tylko 4...

Aż 90 proc. Polaków zna, a 60 proc. korzysta na co dzień z PayPala, Blika czy PayU. Mimo to tylko 4 proc. świadomie deklaruje korzystanie z usług fintechów – wynika z badania „Sieci jutra” przeprowadzonego przez Maison & Partners na zlecenie firmy Smartney. – To pokazuje, że klienci bardzo chętnie korzystają z rozwiązań technologicznych oferowanych przez fintechy, często nawet o tym nie wiedząc – komentuje Tomasz Głodowski, dyrektor marketingu i sprzedaży Smartneya. Jak wskazuje, branża finansowa wdraża coraz więcej rozwiązań opartych m.in. na sztucznej inteligencji, aby usprawniać procesy i lepiej odpowiadać na oczekiwania klientów. Jednak musi przy tym postawić mocny akcent na cyberbezpieczeństwo, ponieważ jest to jedna z największych obaw Polaków korzystających z usług finansowych w sieci.
– Sztuczna inteligencja to zdecydowanie przyszłość branży finansowej – podkreśla w rozmowie z agencją Newseria Biznes Tomasz Głodowski, dyrektor marketingu i sprzedaży Smartneya. – Sami już korzystamy z rozwiązań bazujących na automatyzacji procesów czy automatyzacji części decyzji kredytowej. Aktualnie mierzymy się z tematem sztucznej inteligencji w marketingu i wdrażamy rozwiązania, których będziemy niedługo używać w codziennej pracy. To mocno usprawnia procesy wewnątrz firmy.
Fintech Smartney, który zadebiutował na polskim rynku w 2018 roku, szybko zbudował wokół siebie technologiczny ekosystem. Od jakiegoś już czasu korzysta z rozwiązań opartych na AI. Teraz rozpoczyna wdrażanie narzędzi AI na szerszą skalę. Jednak już w ubiegłym roku – dzięki szerokiemu wykorzystaniu narzędzi technologicznych – zanotował ponad 400-proc. wzrosty w obszarze e-commerce.
Tomasz Głodowski, który przyczynił się do tego sukcesu – a od maja tego roku kieruje połączonymi zespołami sprzedaży online, offline i marketingu –podkreśla, że sztuczna inteligencja, algorytmy, Big Data, analiza predykcyjna, ale i nowe kanały komunikacji z klientami, chatboty czy technologie takie jak metaverse już zdominowały branżowe konferencje i wkrótce zrewolucjonizują branżę finansową. Mają też coraz szersze zastosowanie w każdej części tego biznesu – w marketingu, do celnego targetowania kampanii skierowanych do użytkowników, w obsłudze klientów, tworzeniu treści, a przede wszystkim w automatyzacji i optymalizacji procesów kredytowych.
– Korzystamy z technologii otwartej bankowości, narzędzi AIS do potwierdzania tożsamości, przelewów natychmiastowych i algorytmów decyzyjnych wspomagających nas w wyliczaniu zdolności kredytowej czy dopasowywaniu najlepszej oferty dla klienta, więc tej technologii pod spodem jest bardzo dużo. Klient często nawet o niej nie wie, ale korzysta z niej, ponieważ dzięki temu procesy są szybsze i płynniejsze – mówi ekspert. – Oczywiście trzeba być ostrożnym z używaniem tego typu narzędzi, przede wszystkim ze względu na ochronę danych. Trzeba uważać, jakimi danymi się je karmi, zwrócić uwagę, aby to nie były dane wrażliwe, i wewnętrznie uregulować w organizacji kwestie stosowania narzędzi. Do wykorzystywania sztucznej inteligencji trzeba się więc dobrze przygotować.
Jak wskazuje, proces kredytowy musi być naszpikowany nowoczesnymi rozwiązaniami, aby był łatwy i szybki, a klientowi udało się go przejść w ciągu kilku minut. Dlatego fintechy muszą dziś korzystać m.in. z open bankingu, który pozwala szybko zebrać dane z wielu źródeł, narzędzi AIS do natychmiastowego potwierdzania tożsamości i samouczących się algorytmów, opartych na AI, które wspierają analizę dochodu i ryzyka kredytowego. W efekcie decyzja kredytowa jest wydawana praktycznie w czasie rzeczywistym, a dzięki płatnościom natychmiastowym klient otrzymuje środki na konto w ciągu kilku minut. Fintechom wykorzystanie narzędzi opartych na AI pozwala z kolei lepiej przewidywać ryzyka, trendy finansowe i identyfikować nieprawidłowości w procesie kredytowym.
– Z naszych badań wynika, że jest bardzo duże zapotrzebowanie na wykorzystanie tych nowych technologii w branży finansowej – mówi Tomasz Głodowski. – Co ciekawe aż 90 proc. Polaków ma świadomość istnienia fintechów, ale tylko 4 proc. z nich deklaruje, że z nich czynnie i aktywnie korzysta. To pokazuje, że klienci bardzo chętnie korzystają z rozwiązań technologicznych, często nawet o tym nie wiedząc.
Na zlecenie Smartneya firma badawcza Maison & Partners sprawdziła, w jaki sposób Polacy korzystają z nowych technologii i usług finansowych w sieci. Z badania przeprowadzonego na grupie blisko 1,1 tys. osób wynika, że prawie połowie Polaków (49 proc.) odpowiada upraszczanie usług finansowych, które przekłada się przede wszystkim na wygodę i oszczędność czasu. Mieszkańcu naszego kraju bardzo chętnie korzystają też z usług fintechów, nawet nie mając takiej świadomości. W badaniu Maison & Partners tylko 4 proc. świadomie zadeklarowało korzystanie z usług takich firm. Jednak już 60 proc. wskazało, że korzysta na co dzień (a 90 proc. zna) z PayPala, Blika czy PayU.
– Klient widzi tylko prosty, łatwy i szybki proces – i o to właściwie chodzi, bo on nie potrzebuje znać wszystkich szczegółów, które kryją się pod spodem, pod algorytmami podejmowania decyzji kredytowej, algorytmami wypłaty czy dopasowania oferty. Jego to nie interesuje, on jest tylko beneficjentem decyzji kredytowej i tego, że otrzymał finansowanie szybko, prosto i wygodnie. Tak więc z punktu widzenia klientów jest zapotrzebowanie na nowoczesne rozwiązania technologiczne, chociaż ono nie jest w pełni świadome. Oni po prostu oczekują pewnych procesów, do których przyzwyczaili się już w internecie, korzystając z innych usług internetowych, z social mediów, usług dostarczanych przez wielkie, zagraniczne koncerny. I przekładają to po prostu na branżę finansową. A branża robi bardzo dużo, żeby ułatwić procesy i wygodę korzystania z usług – mówi dyrektor marketingu i sprzedaży Smartneya.
Jak podkreśla, w tym celu branża finansowa będzie też wdrażać coraz więcej narzędzi technologicznych opartych na sztucznej inteligencji. Jednak musi przy tym zadbać o cyberbezpieczeństwo, ponieważ to – jak wynika z badania Maison & Partners – jest jedną z największych obaw Polaków korzystających z usług finansowych w sieci. Chociaż 82 proc. respondentów nigdy nie doświadczyło negatywnych zdarzeń związanych z lukami w cyberbezpieczeństwie, to jednak 69 proc. obawia się, że ktoś ukradnie ich dane personalne i je wykorzysta. 62 proc. Polaków wciąż uważa też zaciąganie kredytów online za niebezpieczne, chociaż branża finansowa od lat wiedzie prym w obszarze cyberbezpieczeństwa i ochrony danych.
– To pokazuje, że przed branżą stoi ogromny wysiłek edukacyjny, aby oswoić Polaków z wykorzystywaniem technologii w finansach – mówi Tomasz Głodowski. – Obowiązkiem całego rynku i firm takich jak nasza jest też edukacja klientów w zakresie bezpieczeństwa w sieci, uświadamiania tych zagrożeń, uświadamianie im coraz to nowszych trików stosowanych przez oszustów w sieci. Niezbędne są też działania prewencyjne z naszej strony, zarówno w przypadku fraudów, jak i oszustów, którzy próbują wykorzystać dane osobowe klienta i podszywać się pod niego w sieci.
Z badania Maison & Partners przeprowadzonego na zlecenie Smartneya wynika, że aż 8 na 10 Polaków deklaruje przestrzeganie podstawowych zasad związanych z cyberbezpieczeństwem w sieci. Jednak istnieje też spora grupa osób, które nie przykładają do tego należytej uwagi – 40 proc. badanych używa prostych haseł, a ponad połowa (53 proc.) nie zmienia ich regularnie. Akcje edukacyjne nie są na razie w stanie wygrać z ich wygodą. To jednak stanowi dla firm z branży finansowej poważne wyzwanie, bo to one poniosą odpowiedzialność za ewentualne niedociągnięcia w zakresie bezpieczeństwa. Dlatego, jak wskazuje ekspert, fintechy muszą w pewnym stopniu myśleć o nim obok, a nawet za swoich klientów.
– Co ciekawe 74 proc. Polaków deklaruje, że ma średnią lub dobrą wiedzę w zakresie cyberbezpieczeństwa, a 68 proc. czuje się w sieci bezpiecznie. To potwierdza tezę, że im więcej wiedzą na temat potencjalnych zagrożeń, tym czują się bezpieczniejsi – zauważa dyrektor marketingu i sprzedaży Smartneya.
Za trzy miesiące w Polsce odbędzie się europejska olimpiada zawodowa. Młodzi będą rywalizować w...

Niedobór pracowników o pożądanych umiejętnościach to jedna z największych barier w rozwoju firm. Według badania Manpower Group odczuwa go 72 proc. pracodawców. Te statystyki mogą się pogarszać, ponieważ dynamika zmian na rynku pracy przyspiesza. – To stawia wyzwania przed systemem edukacji, by wyposażyć uczniów i studentów w kompetencje rzeczywiście potrzebne na rynku pracy – mówi dr hab. Paweł Poszytek, dyrektor Fundacji Rozwoju Systemu Edukacji, gospodarz tegorocznej europejskiej olimpiady zawodów, która po raz pierwszy odbędzie się w Polsce. Tego typu inicjatywy mają wspierać zdobywanie pożądanych umiejętności i współpracę biznesu i edukacji na rzecz uzupełniania niedoborów talentów.
Według Barometru Zawodów 2023, czyli przygotowywanego przez Wojewódzki Urząd Pracy w Krakowie zestawienia zapotrzebowania na pracowników, wśród kilkudziesięciu deficytowych zawodów, czyli tych, w których popyt przewyższa podaż, jest wiele związanych z kompetencjami technicznymi. To m.in. cieśle i stolarze budowlani, dekarze, blacharze, elektrycy, elektromechanicy i elektromonterzy, kucharze, mechanicy, operatorzy obrabiarek skrawających, spawacze i ślusarze. Zdobywanie potrzebnych do tego umiejętności jest o tyle trudne, że w wielu przypadkach wiąże się z rozwojem technologicznym danej dziedziny.
– Rynek pracy i potrzeby przedsiębiorców bardzo szybko się zmieniają, powstają nowe zawody, wprowadzane są coraz nowsze technologie, więc rynek się kształtuje bardzo dynamicznie. Wyzwaniem dla wszystkich systemów edukacji jest dostosowanie się do tej dynamiki. Szkoły ogólne, zawodowe i uczelnie mają spore wyzwanie, żeby w tym wyścigu wziąć udział i wyposażyć swoich uczniów i studentów w te kompetencje, które naprawdę będą potrzebne potem na rynku pracy – mówi agencji Newseria Biznes dr hab. Paweł Poszytek. – Bez zasilania gospodarki w ludzi z dobrymi kompetencjami, z tymi kompetencjami, których potrzebuje rynek pracy, których potrzebują przedsiębiorcy, właściwie nie ma szansy na jakikolwiek rozwój.
To wyzwanie dostrzega też Komisja Europejska, która ogłosiła 2023 rok Europejskim Rokiem Kompetencji. Zainaugurowana 9 maja br. inicjatywa skupia się na pomocy ludziom w zdobywaniu odpowiednich umiejętności, podnoszeniu i zmianie kwalifikacji zawodowych oraz na pomocy firmom w rozwiązywaniu problemów niedoboru talentów. Na kwestie dostosowywania kształcenia i szkolenia zawodowego do potrzeb rynku pracy stawiał także program operacyjny Wiedza Edukacja Rozwój, realizowany w poprzedniej perspektywie finansowej UE. Jednym z projektów, który w ramach POWER wspiera rozwój edukacji zawodowej, jest EuroSkills, czyli olimpiada zawodowa, której ósma edycja odbędzie się we wrześniu w Gdańsku.
– Tworzymy platformę do spotkania się wszystkich światów: świata biznesu, świata edukacji, gdzie eksperci z różnych sektorów, z przedsiębiorstw, uczelni ze szkół, uczelni, mogą ze sobą porozmawiać. Standardy opracowane przez WorldSkills, którym podlegają uczestnicy zawodów, są bardzo wyśrubowane. Można więc w praktyce zobaczyć, jakiego rodzaju kompetencji, umiejętności wymaga każdy z zawodów tam reprezentowanych. Mamy ich 43: od takich tradycyjnych jak gotowanie, spawanie, florystyka, poprzez instalacje elektryczne, hydrauliczne, aż po supernowoczesne zawody jak cyberbezpieczeństwo, chmura obliczeniowa, robotyka mobilna. Będzie tam wszystko to, czego potrzebuje gospodarka – wymienia dyrektor generalny FRSE.
Odbywająca się co dwa lata z inicjatywy WorldSkills Europe inicjatywa EuroSkills gromadzi setki młodych profesjonalistów (poniżej 25 lat) z 31 krajów całej Europy, którzy rywalizują o miano najlepszego fachowca w swojej dziedzinie. Zawodnicy są wybierani w trakcie krajowych konkursów i muszą się wykazać umiejętnościami technicznymi w swojej konkurencji zarówno indywidualnie, jak i zbiorowo.
– Będziemy startować w konkurencji architektura krajobrazu. Nasze przygotowania polegają na treningach, bardzo często na zewnątrz, gdzie mamy wydzielony obszar i tworzymy ogród pokazowy – mówi Róża Olszewska, uczennica IV klasy Technikum Budowlanego nr 5 im. prof. Stefana Bryły w Warszawie, zawodniczka w konkurencji architektura krajobrazu. – Na pewno będzie to superprzestrzeń do nauki i nowych doświadczeń, poznania nowych ludzi. Mam nadzieję, że te zawody pomogą mi znaleźć osoby, firmy, które mnie trochę wesprą w działaniach i dzięki którym będę lepsza w tym zawodzie, w którym się teraz kształcę.
– Zdecydowanie doświadczenie to w przyszłości mi pomoże w dobrej pracy – mówi Artur Tsybran, uczeń Technikum Budowlanego nr 5 im. prof. Stefana Bryły w Warszawie. – Dostajemy projekt, z którego robimy cały ogród. Mamy na to trzy dni.
Na tym właśnie polega zadanie – zawodnicy EuroSkills w ściśle określonych ramach czasowych w ciągu trzech dni muszą wykonać projekt testowy lub serię projektów ze swojej dziedziny.
– To jest potężna logistyka: ponad 60 tys. mkw. przestrzeni, na której to się będzie odbywać. To nie jest zwykła przestrzeń, bo ona musi spełniać bardzo ścisłe wymagania, chociażby po to, żeby móc postawić osiem wielkich maszyn do cyfrowego skrawania. To są drogie, skomplikowane maszyny. Także sprowadzenie ciężkiego sprzętu rolniczego czy chociażby instalacje elektryczne, żeby przygotować stanowiska do tego typu zawodów, to jest dosyć skomplikowane wyzwanie. Wymaga to wiedzy i doświadczenia z 43 różnych branż. Wspomagamy się więc ekspertami z biznesu i przedsiębiorstw, którzy reprezentują te branże – wyjaśnia dr hab. Paweł Poszytek.
– Dostarczamy przyrządy do pomiaru i ustawiania narzędzi skrawających poza maszyną. Nasze urządzenia pozwalają na szybszy i dokładniejszy pomiar narzędzi skrawających, dzięki czemu pracujemy efektywniej i wydajniej na maszynie obróbczej – mówi Michał Pawłowski, dyrektor zarządzający firmy Zoller Polska, która jest jednym ze sponsorów wydarzenia EuroSkills Gdańsk 2023.
– Od wielu lat inwestujemy w młode talenty techniczne i globalnie uczestniczymy w organizacji EuroSkills. Jesteśmy jednym z wystawców, firm, które dozbrajają stanowiska do poszczególnych rozgrywek, przede wszystkim w kwestiach automatyki przemysłowej. Inwestujemy mocno w nasz sprzęt, nowe technologie. Z jednej strony jest to dla nas centrum doświadczalne, pokazujemy, co potrafią nasze urządzenia, nasz hardware, ale też testujemy na takich obiektach przemysłowych, jak młodzi ludzie radzą sobie z nowymi technologiami, szczególnie pod kątem rozwiązań cyfrowych i digitalizacji w automatyce przemysłowej – dodaje Rafał Bień, dyrektor Działu Automatyki Przemysłowej w Siemensie.
Jak podkreślają eksperci, wsparcie rozwoju kompetencji młodych osób to warunek konieczny dla nowoczesnego biznesu. Dlatego firmy chętnie angażują się w nakierowane na ten cel inicjatywy.
– Wierzymy, że inwestycja w szkolenia spowoduje, że w Polsce pojawią się eksperci, którzy będą z jednej strony stosowali nasze rozwiązania, ale też przede wszystkim będą się rozwijać w duchu naszych wartości, czyli dekarbonizacji, digitalizacji, szeroko rozumianego przemysłu 4.0. – mówi Rafał Bień.
– Wspieramy młodych profesjonalistów, dlatego że młodość to przyszłość. Angażujemy się w wiele wydarzeń, wszelkiego rodzaju seminaria na uczelniach, użyczamy im również swoich urządzeń, dzięki czemu mamy możliwość zaprezentowania naszych rozwiązań, jak również poszerzenia świadomości wśród młodych ludzi, z jakimi korzyściami wiąże się pomiar i ustawienie narzędzi poza maszyną – wyjaśnia Michał Pawłowski.
Konkurs EuroSkills po raz pierwszy zagości w Polsce. Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji, w ramach którego działa biuro WorldSkills Poland, będzie gospodarzem tego wydarzenia, które odbędzie się 5–9 września br. w Amber Expo. Udział w wydarzeniu jest bezpłatny. Aby dopingować naszych reprezentantów, wystarczy zarejestrować się na stronie wydarzenia.
– Wyjątkowość tej sytuacji polega na tym, że mamy 32 kraje uczestniczące w projekcie i one wszystkie aspirują do tego, żeby organizować zawody. Nam się udało, społeczność europejska zaufała nam jako organizatorom, więc tego typu okazja nie przydarzy się niestety przez następne 20–30 lat – mówi dr hab. Paweł Poszytek. – Będziemy mogli się pochwalić, lepiej pokazać nasz potencjał europejskim partnerom, trochę ich zainteresować naszym krajem i tym, co mamy do zaoferowania.
Aplikacja do ratowania jedzenia przed wyrzuceniem zdobywa coraz więcej zwolenników. W ten sam sposób...

– Rozmawiamy z wieloma producentami różnych biznesów: zaczęliśmy od ratowania jedzenia, ale widzimy, że coraz więcej zasobów jest spisanych na straty. Dlatego zaczęliśmy ratować również kwiaty, które więdną w kwiaciarniach, a wciąż mogą udekorować czyjś salon, jedzenie dla zwierząt czy kosmetyki z drogerii, które też mają określoną datę przydatności – mówi Mateusz Kowalczyk, współzałożyciel i prezes start-upu Foodsi. Podstawowym celem aplikacji wciąż jest jednak przeciwdziałanie marnowaniu żywności. Łączy w tym celu sklepy i restauracje mające nadwyżki jedzenia, z użytkownikami, którzy chcą je kupić w promocyjnej cenie. Liczba uratowanych paczek sięga już miliona, a twórcy aplikacji przygotowują się powoli do zagranicznej ekspansji.
Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) podaje, że każdego roku na świecie marnuje się ok. 1,3 mld t żywności, która wciąż nadaje się do spożycia. Natomiast w Polsce – jak pokazuje ubiegłoroczny raport NIK i przytaczane w nim dane – każdego roku na śmietnik trafia prawie 5 mln t jedzenia, czyli średnio 150 kg w każdej sekundzie. Najwięcej (ok. 60 proc.) stanowi żywność z gospodarstw domowych. Badania prowadzone w ramach „Programu racjonalizacji strat i ograniczania marnotrawstwa żywności” (PROM) pokazały, że Polacy najczęściej wyrzucają jedzenie z powodu jego zepsucia albo przeoczenia daty ważności. Jednak więcej niż co czwarty konsument przyznał, że zdarza mu się wyrzucać jedzenie, ponieważ przygotował jego zbyt dużą ilość.
– Skala marnowania żywności jest zbyt duża. Około 1/3 tego, co produkujemy, co trafia do sklepów, lokali i na nasze stoły, ostatecznie ląduje w śmietniku – mówi agencji Newseria Biznes Mateusz Kowalczyk, współzałożyciel i prezes Foodsi.
Z wyliczeń NIK wynika, że istotny udział w skali problemu mają jednak nie tylko konsumenci. Nieco ponad 31 proc. marnowanej w Polsce żywności pochodzi z przetwórstwa i produkcji rolniczej, 7 proc. – ze sklepów i sektora handlu, a blisko 1,3 proc. – z gastronomii. I choć procentowo wydaje się to relatywnie niewiele, to z badań przeprowadzonych w ramach PROM wynika, że w samym tylko sektorze handlu co roku marnuje się 337 tys. t jedzenia. Tylko niewielką jego część udaje się zagospodarować: w 2020 roku w ramach ustawy o przeciwdziałaniu marnowaniu żywności organizacje pozarządowe dostały od sprzedawców w sumie nieco ponad 18,5 tys. t produktów spożywczych, które niemal w całości przekazały potrzebującym (dane GIOŚ). To zaledwie ok. 5,5 proc. żywności marnowanej w handlu i ok. 0,4 proc. całej żywności marnowanej w Polsce.
– Foodsi adresuje problem marnowania żywności, staramy się sprawić, żeby jedzenie przestało marnować się w tak dużej skali. Ale też staramy się również wpływać na świadomość naszych odbiorców, edukować ich, pokazując wagę problemu i to, jak mu zapobiegać – mówi prezes start-upu. – Kwestia marnowania żywności jest nam bliska. Obserwowaliśmy ten problem, pracując w gastronomii w czasach studenckich. Później dodatkowo się dokształciliśmy, co też otworzyło nam oczy na to zjawisko i finalnie doprowadziło do stworzenia projektu, który na początku był dla zabawy, a potem przerodził się w szybko rozwijający się biznes.
Foodsi to polski start-up w duchu zero waste, który powstał w 2019 roku. Rozwija aplikację umożliwiającą spożytkowanie nadwyżek jedzenia, które każdego dnia powstają w restauracjach, piekarniach, sklepach i punktach gastronomicznych. Jej użytkownicy mogą kupić takie produkty, płacąc za nie minimum 50 proc. taniej. Dzięki temu w niskiej cenie zyskują wciąż pełnowartościowe produkty żywnościowe lub gotowe dania, których punkty gastronomiczne następnego dnia już nie będą mogły sprzedać. Dla przedsiębiorców to dodatkowe źródło przychodów i oszczędność kosztów związanych z utylizacją produktów. Finalnie znacznie mniej jedzenia trafia na śmietnik.
– Zainteresowanie po stronie sklepów i restauracji jest coraz większe, ponieważ edukacja rynku postępuje. Na początku, kiedy startowaliśmy, wyglądało to trochę inaczej. Wtedy nasi potencjalni partnerzy czuli się wręcz obrażeni tym, że sugerujemy, iż u nich się coś wyrzuca. Natomiast w tej chwili jesteśmy coraz popularniejszym narzędziem – mówi współzałożyciel Foodsi. – Udało nam się uratować już bardzo dużo jedzenia. Nasze lokale partnerskie chętnie korzystają z aplikacji. Niebawem przekroczymy milion uratowanych paczek żywnościowych, co zajęło nam dwa lata pracy, ale myślę, że kolejny milion zamknie się w kilka miesięcy.
Jak wskazuje, liczba użytkowników aplikacji mobilnej Foodsi sukcesywnie rośnie. To głównie mieszkańcy dużych miast, bo na nich skupia się działalność start-upu, ale niebawem się to zmieni.
– Będziemy docierać również do mniejszych miejscowości, które też mają na swojej mapie piekarnie, kawiarnie, restauracje czy sklepy, w których istnieje problem marnowania żywności – zapowiada Mateusz Kowalczyk. – W ostatnim czasie trochę inaczej spoglądamy na rynek. Rozmawiamy z wieloma producentami różnych biznesów, bo widzimy, że coraz więcej zasobów jest spisanych na straty. Dlatego zaczęliśmy ratować również kwiaty, które więdną w kwiaciarniach, a wciąż mogą udekorować czyjś salon, jedzenie dla zwierząt czy kosmetyki z różnych drogerii, które też mają określoną datę przydatności.
Niedawno start-up pozyskał 6 mln zł finansowania, które zapewniły m.in. fundusze CofounderZone i Satus Starter oraz inwestorzy prywatni – w tym założyciele Pyszne.pl. Zastrzyk finansowania ma pomóc w dalszym rozwoju aplikacji, pozyskiwaniu nowych lokali i zwiększeniu dotarcia w Polsce, a także przygotowaniu do zagranicznej ekspansji.
– Plany na dalszy rozwój to przede wszystkim docieranie do coraz większej liczby miejsc, które ratują jedzenie, jak i użytkowników, którzy będą je ratować. Chcemy to robić coraz szerzej, docierać do większej liczby mniejszych miast, a w dalszej kolejności na kolejne rynki – zapowiada współzałożyciel Foodsi.